wtorek, 27 września 2016

"Qwerty: W Stronę Słońca" - Rozdział XVII: "Pojedynki", część 2

Poturbowany (jak zwykle) i w sytuacji bez wyjścia (nic  nowego), Qwerty musi znaleźć sposób, by pobić swojego przeciwnika, Ibrahima... Czy wygra pojedynek? I co z następnymi? Z kim przyjdzie mu walczyć potem? Jeśli chcecie poznać całą opowieść, zapraszam do lektury: wszystkie rozdziały książki "Qwerty: W Stronę Słońca" (TOM V serii) w porządku chronologicznym można znaleźć w poście TUTAJ


QWERTY: W STRONĘ SŁOŃCA
TOM V

Dla Bogdana.

Poprzedni odcinek powieści znaleźć można TUTAJ (kliknij).

Rozdział 17, część 2

"Pojedynki"

*

Qwerty wyjrzał zza stalowej konstrukcji i bez zaskoczenia ujrzał, że tamten stoi w otoczeniu kamieni i metalu niedraśnięty. Ibrahim wyglądał jednak na zmęczonego i to był dobry znak dla kogoś, kto właśnie zamierzał zrobić to, co Qwerty. Coś za Ibrahimem zaszeleściło i ten obrócił się szybko, natychmiast wysyłając niewidzialny cios w tamtą stronę; Qwerty upuścił kilka kamieni, które kontrolował, przyciągając uwagę Ibrahima i teleportował się zaraz koło niego, tak blisko, że prawie wylądowali we wspólnym uścisku.

-Cześć – powiedział Qwerty i z całych sił wymierzył Ibrahimowi cios w szczękę, bynajmniej nie telekinetyczny. Tamten upadł, zaskoczony, a Qwerty złapał go za klapy koszuli, przyciskając do ziemi i trzymając teraz jego umysł w żelaznych kleszczach.

-To było za moje ramię – powiedział ze złością.

Ibrahim spojrzał na niego, jakby był w szoku, mrugając szybko.

-Poddajesz się?! – wrzasnął Qwerty, unosząc do góry pięść, mimo palącego bólu.

-Poddaję się – powiedział tamten. – Złaź ze mnie.

Qwerty puścił go i odstąpił parę kroków w tył. Spojrzał na tamtych; nie spodziewał się żadnych wiwatów i miał rację. Stali spokojnie, patrząc na niego z rozszerzonymi oczami. Tylko Anderson założył ręce na piersi; wyglądał, jakby tego właśnie się spodziewał. Nagle George zaczął klaskać i Marek przyłączył się do niego.

-Coś nowego, Seymore – krzyknął do niego George.

Qwerty przetarł czoło i odetchnął ciężko, pomagając Ibrahimowi wstać; ręce bolały go teraz okropnie, podobnie jak plecy, ale nie pozwolił sobie na myślenie o tym.

-Wszystko ok? – zapytał.

Ibrahim otarł lekko napuchniętą wargę.

-Niech cię szlag, Seymore – powiedział. – Tego się nie spodziewałem…

Qwerty przypomniał sobie Josha Fergusona i uśmiechnął się.

-Ja też przeszedłem przez szkolenie… mniej więcej – powiedział. – Teraz się przydaje.

-Następny! – powiedział Anderson. – George, teraz ty.

-Dlaczego ja? – zapytał George z pretensją.

-Klaskałeś. Znaczy, że przedstawienie ci się spodobało. Masz szansę wziąć w nim udział – odparł jadowicie Anderson i dał mu znać gestem, by zszedł na dół.

George pewnym krokiem stanął naprzeciwko Qwerty’ego, który otrząsnął się już trochę. Qwerty spodziewał się jakiegoś przycinku, ale George spoważniał nagle i milczał. Obaj czekali na znak Andersona, mierząc się wzrokiem.

-Zaczynać! – doleciało ich z góry i George zniknął.

Qwerty z zaskoczeniem uniósł do góry brwi, rozglądając się wokół, aż jakiś dźwięk, jakby metaliczne zawodzenie, przykuł jego uwagę. Uniósł wzrok i zobaczył, że stalowa wieża przechyla się nad nim, a jej cień zasłania mu szare światło dnia. Nie wahał się ani chwili; teleportował się na bezpieczną odległość i zakrył twarz, gdy chmura kurzu uniosła się po jej upadku. W tym momencie poczuł, jak coś płynie w jego kierunku i zareagował nie zastanawiając się nawet nad tym, co robi. Zamknął się w bańce telekinetycznej mocy i, wytężając umysł, rozesłał cios na wszystkie strony. Był on tak silny, że druga wieża zachwiała się w posadach, a stojących na nasypie ludzi prawie ścięło z nóg.

Otworzył oczy i zobaczył, jak George podnosi się właśnie z kurzu, kaszląc lekko. Qwerty poczuł, jak trochę go zamroczyło, ale nie dał sobie chwili na odpoczynek; w sekundzie wysłał cios w stronę Georga, sprawiając, że ten znów zwalił się z nóg. George sparował następny cios, ale Qwerty rzucił w jego stronę kawałkiem stalowej konstrukcji, który bez najmniejszego oporu oderwał się od leżącej teraz wieży i ominął głowę George’a o zaledwie kilka cali. Gdy George był zajęty pędzącym w jego stronę metalem, Qwerty wymierzył kolejny cios i kolejny, aż dosięgnął Georga i ten krzyknął rozdzierająco.

Qwerty podszedł do niego; stalowe pręty rozrzucone wokół wygięły się teraz i wbiły w ziemię, przytrzymując Georga za ręce i nogi; kolejny wbił się w ziemię z obu stron jego klatki piersiowej, oplatając go ciasno. George szarpnął się, ale Qwerty trzymał mocno i jego przeciwnik mógłby równie dobrze być muchą, zaplątaną w sieci pająka.

Qwerty stanął nad nim, dysząc ciężko.

-Masz dość? – zapytał.

George szarpnął się znowu, ale Qwerty wbił kolejne druty w ziemię, które o milimetry minęły ciało leżącego, oplatając go jeszcze ciaśniej. George spojrzał na Qwerty’ego, wciąż próbując się wydostać; chłopiec czuł, jak tamten wytęża umysł, ale stłamsił wszystkie jego wysiłki w zarodku. Jego oczy były teraz ciemniejsze niż zwykle i wydawało się, że bije od niego jakaś dziwna, nierzeczywista poświata.

George spojrzał na niego i nagłe poczucie paniki chwyciło go za gardło, pomieszane z wściekłością.

-Poddaję się – wycedził przez zęby.

Qwerty puścił natychmiast i wszystkie pręty wyrwały się z ziemi, by z głośnym trzaskiem upaść na stos nieopodal. Podał Georgowi rękę, ale tamten odrzucił ją, zupełnie tak, jak kiedyś James Miles, gdy Qwerty pokonał go w parku.

-Poradzę sobie, Seymore – wydusił, krztusząc się lekko i gniewnie podnosząc się na nogi. Otrzepując się po raz drugi tego dnia, ze złością spojrzał na chłopca i poszedł w kierunku budynków, wymijając resztę grupy.

-Nie pozwoliłem ci odejść, George – powiedział do niego Anderson, ale tamten nie zwrócił na niego uwagi, szybko idąc w kierunku szklanego budynku; po chwili zniknął.

Qwerty nie powiedział nic, ale czuł, jak jakiś ogromny ciężar przytłacza mu ramiona. Anderson rozejrzał się wokół.

-Pół godziny przerwy – zarządził. – Chcę was tu wszystkich widzieć w komplecie za pół godziny.

Qwerty spojrzał na niego i we wzroku Andersona zobaczył coś w rodzaju satysfakcji. Zacisnął pięści i niemal rozmył się w powietrzu, lądując w swoim pokoju.

*

Poszedł prosto do swojej niewielkiej łazienki, z zamiarem wzięcia prysznica; był utytłany w kurzu i piachu. Szybko umył się i zauważył, że jego bandaż jest przesiąknięty krwią; widocznie upadek podczas walki z Ibrahimem z powrotem otworzył ranę.

Ubrał się szybko i po cichu wymknął na górę, do gabinetu lekarskiego, aby zmienić opatrunek. Bolało go teraz wszystko, ale wciąż nie chciał brać żadnych leków, żeby nie tracić kontroli nad swoim umysłem.

W drodze do gabinetu zatrzymał się jednak, bo usłyszał jakieś głosy. Najciszej jak potrafił – a poruszał się jak kot – podszedł do uchylonych drzwi i nastawił ucha.

-Nie obchodzi mnie, co mówi Collard! – dobiegł go gniewny głos Georga. – On nie jest po naszej stronie. Słyszeliście, co mówił o czołgu, myślał, że zabił kogoś, kto był w środku. I teraz... Widziałem go! On… wyglądał tak samo jak Asqualor! On jest po ciemnej stronie! – mówił George.

-Słuchaj, to niemożliwe… - zaczęła Anita, ale George przerwał jej.

-Nie widziałaś go tak, jak ja!

-On… ma w sobie coś… - Qwerty rozpoznał urywany głos Ibrahima.

-Dajcie spokój, chłopaki… Nie przysłaliby nam kogoś, kto jest naszym wrogiem – Qwerty rozpoznał akcent i zrozumiał, że Marek stanął właśnie w jego obronie.

-Poczekaj, aż staniesz z nim twarzą w twarz – powiedział mu George. – On jest…

Qwerty pchnął drzwi i wszedł do środka. Na jego widok wszyscy umilkli, wpatrując się w niego, jakby zobaczyli ducha.

-Zdesperowany – powiedział Qwerty. – To jedyny powód, dla którego przyjechałem do Brentwood.

Tamci milczeli nadal, patrząc na niego pytająco; wyglądali, jakby chcieli się od niego odsunąć jak najdalej.

-Nie jestem tu po to, aby walczyć z którymkolwiek z was. Ale jeśli ktoś staje mi na drodze… - potoczył po nich wzrokiem i potrząsnął głową z rezygnacją. - Nie podobają mi się metody Andersona – dodał. – On to robi specjalnie…

-Widziałem cię… - powiedział George, wstając i oskarżycielsko wskazując na niego palcem.

-Nie jestem po stronie ciemności. Jestem po własnej stronie. Gdyby to zależało ode mnie, chciałbym mieć tylko święty spokój – dodał ze smutkiem i wyszedł, cicho zamykając za sobą drzwi.
Ruszył do gabinetu lekarskiego, gdzie Margaret, kręcąc z dezaprobatą głową, opatrzyła mu lekko krwawiącą teraz ranę. 

*

Pół godziny później Qwerty wrócił na nasyp przy dwóch wieżach. Jedna leżała teraz na ziemi, połamana i powykręcana; druga wyglądała, jakby przechyliła się lekko.

-Ok – powiedział Anderson. – Kontynuujemy. Marek…

-Nie będę więcej z nikim walczył – wpadł mu słowo Qwerty. Mówił spokojnym tonem, ale słychać w nim było upór. Qwerty nie na darmo nazywał się Seymore.

Anderson uniósł brwi.

-Wykonasz mój rozkaz. Inaczej będzie to niesubordynacja i będziesz podlegał postępowaniu dyscyplinarnemu, Seymore.

Qwerty wzruszył ramionami.

-W porządku – odparł Qwerty, patrząc na Andersona, jakby rzucał mu wyzwanie.

Anderson założył ręce na piersi i odwzajemnił jego wzrok.

-Masz ostatnią szansę, Seymore. Marek, twoja kolej.

-Nie zrobię tego – powiedział Qwerty.

-W takim razie… - Anderson przerwał na chwilę. – Collard będzie tu za pięć minut.

Qwerty skinął głową.

-Niech przyjdzie – odparł.

Zespół poruszył się niespokojnie, popatrując na siebie nawzajem.

Kolejną część powieści znaleźć można TUTAJ (kliknij na link). 

Przypominam, że wszystkie rozdziały w porządku chronologicznym można znaleźć w poście TUTAJ

Pozostałe części książek można zakupić w wersjach papierowych na platformach Amazon lub ściągnąć za darmo jako ebooki na stronie beezar.pl. Linki poniżej: 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz