Jak wspominałam w poprzednim moim poście, niedawno odnalazłam kilka moich starych opowiadań - takich z początków poprzedniej dekady... Odgrzewając je jak gołąbki (a kto nie lubi gołąbków?), ze sporą dozą satysfakcji zagłębiłam się w mini-światy wykreowane kiedyś-tam pod wpływem szalonego natchnienia, które ma w zwyczaju uderzać w potylicę jak cegłówka. I nabrałam ochoty, by podzielić się nimi na blogu. Perwsze opublikowane opowiadanie, "Spotkanie nad jeziorem", znaleźć możecie TUTAJ. Dzisiaj przedstawiam Wam kolejne pismactwo z cyklu Starocie: historię Nata, zatytułowaną "Przypadkiem", w której to główny bohater maszeruje do Nieba. Czy odbierze swój kupon na skrzydła? Przekonajcie się sami... Oto część pierwsza opowieści:
Obraz pochodzi ze strony: mifotoart.flog.pl |
Było zimno. Bardzo zimno. Chłód przenikał ciało i wywracał zęby na drugą stronę. Gdy już przebiegł przez wszystkie części ciała, lokował się także w stopach, które zdawały się kurczyć i zaczynały boleć. To mi się tylko wydaje – pomyślał Nat. – To jedynie złudzenie. Nie jest mi zimno. Nie marznę. Jestem martwy.
Nie pamiętał chwili, gdy umierał. Jak przez mgłę widział szpitalne łóżko, zaniepokojonych ludzi, jakieś znajome twarze (nie rozpoznał ich, wiedział jedynie, ze skądś je zna), pamiętał, że bolało, ale nie umiał przywołać z pamięci jakichkolwiek szczegółów. Nagle stało się Teraz i Nat trwał tutaj: unosząc się w próżni, stał w długiej kolejce. Ubrany był w stare, spłowiałe dżinsy i biały podkoszulek. Jego stopy były bose. Przed nim i za nim ciągnął się długi sznureczek innych ludzi – odzianych bardzo różnie, kolorowo, jednak wszystkie te barwy były wypłowiałe, zlewały się jakby w jeden odcień błękitu i szarości. Wszystkich łączyło jedno: wyraz twarzy – poszarzałych, zdezorientowanych, smutnych, szczękających zębami od przeraźliwego chłodu. Żadnej z tych twarzy nie miał zapamiętać, chociaż teraz zdawało mu się, że – mimo gęstego syropu mgły – każda z nich wżyna mu się głęboko w pamięć.
Nat zastanowił się ile to jeszcze potrwa. Wydawało mu się, że tkwi to już połowę wieczności. Mylił się. Wieczność nie miała nic wspólnego z tym czasem, który spędził… tutaj, czymkolwiek to „tutaj” było.
Zastanowił się, czy nie opuścić kolejki, ale zaraz porzucił tę myśl. Nie miał gdzie pójść. Wokół była tylko pustka i mgła.
Nagle ludzie przed nim ruszyli: korowód szarych zjaw powoli szedł naprzód. Nat poczuł kolejne dreszcze.
Ruszył przed siebie, nie wychylając się z szeregu. Maszerowali długo, w przenikającym zimnie, aż w końcu ujrzał z daleka sklepienie olbrzymiej bramy, które ciemnym łukiem odcinało się od wszechobecnego, szarawego błękitu. W miarę zbliżania się do bramy, jego oczom ukazywały się wielkie, grube filary – gładkie, czarne i lśniące. Ich czerń zdawała się promieniować wokół, iskrząc się na końcach swego odbicia srebrnymi punktami. Nie wiedział czy znalazł się w Niebie, czy w Piekle. Bał się.
Wkrótce przekroczył próg. Rozejrzał się wokół – otaczały ich rozległe, brązowe pola zalane słonecznym blaskiem, pod stopami zaś mieli zwykły, kamienisty trakt.
Szli dalej. Wkrótce słońce zaczęło mu przeszkadzać, nogi zaś zaczynały odmawiać posłuszeństwa. Po drodze widział, jak ludzie wyłamują się z kolejki i upadają. Niektórzy próbowali posuwać się na czworakach, kiedy nie mogli już iść, nieliczni podnosili się i szli z powrotem do szeregu, z wyrazem desperacji i lęku na twarzy, większość jednak pozostawała na poboczu, z rozpaczą patrząc na maszerujących. Nat sam nie miał już siły, ale widząc błagalne spojrzenia i słysząc wokół siebie jęki tych, którzy już nie mogli się podnieść, chciał wyrwać się i pomóc im iść – jednak nie mógł się ruszyć. Wszystkie jego wysiłki, by zejść choć na kilka centymetrów z wytyczonej ścieżki, po której niosły go bose stopy, spełzały na niczym. Po niedługim czasie przestał próbować – szedł patrząc przed siebie i mimowolnie krzywił się za każdym razem, gdy ktoś krzyczał. Ale szedł uparcie.
Długo to trwało. Nat stracił poczucie czasu – mogli iść zarówno kilka godzin, jak i kilka dni.
Wreszcie okolica zaczęła się zmieniać. Brązowe, suche pola powoli zmieniały się w zielone łąki, po których wiły się srebrzyste wstęgi strumyków, w oddali zamajaczyła sylwetka lasu, droga stawała się mniej kamienista, pod stopami czuć było teraz miękki piach. Nat poczuł, jakby coś przestało go krępować – nie musiał już kroczyć po równo wytyczonej ścieżce, odzyskał swobodę ruchów. Korciło go, by wyjść z szeregu – tylko na chwilę, by odpocząć przez kilka minut i napić się trochę wody.
Coś jednak powstrzymywało go od tego, wiedział, ze musi iść, że nie wolno mu odpoczywać. Nie tylko on miał na to ochotę – sporo ludzi zdecydowało się opuścić swoje miejsce, by skosztować zimnej wody i siąść na chwilę na zielonej murawie. Nat zazdrościł im z całego serca i już miał zrobić to samo, gdy nagle ujrzał, że tamci nie mogą wrócić. Próbowali, ale odskakiwali z wyrazem bólu na twarzy, jak porażeni prądem.
Tuż koło niego jakiś mężczyzna chciał wejść z powrotem pośród idących, ale z krzykiem poleciał do tyłu. Nat wyciągnął do niego rękę, ale tamten nie mógł jej dotknąć, jakby dzieliła ich niewidzialna ściana. Ruszył więc bokiem, równolegle do traktu. Takich ludzi było więcej – żaden z nich nie mógł już powrócić na wytyczony szlak – mogli jedynie błagać o pomoc z boku. Nikt nie był w stanie im ani odpowiedzieć, ani podać ręki.
Szli dalej. Coraz więcej ludzi odchodziło, by się napić. Koło drogi zaczęły pojawiać się drzewa, których gałęzie uginały się pod ciężarem owoców – niejeden z idących podszedł, by zerwać chociaż kilka – żaden już nie mógł wejść z powrotem do szeregu.
Nat zacisnął zęby i szedł, patrząc pod nogi.
W końcu doszli do kolejnej bramy. Właściwie była to furtka – wąska, porośnięta ciemnozielonym powojem, od której po obu stronach ciągnął się wysoki, szary mur – tak wielki, że jego szczyt ginął gdzieś w chmurach. W furtce mogła się zmieścić tylko jedna osoba – i to z trudem, przejście było bowiem aż tak wąskie. Ludzie po kolei znikali po drugiej stronie muru. Koło nich starali się przecisnąć ci, którzy zboczyli z traktu, ale żadnemu się to nie udało. Tuż koło Nata szedł mężczyzna, który przedtem próbował dostać się do szeregu. Wreszcie nadeszła chwila, gdy Nat miał przekroczyć furtkę. Spojrzał na twarz tego człowieka, na błagalny wyraz jego oczu… i przystanął. Idący za nim zatrzymali się także.
-Przejdź. – powiedział. – Przejdź przede mną.
Mężczyzna zrozumiał i z wdzięcznością kiwnął głową. Postąpił dwa kroki do przodu, ale jakaś straszliwa moc odepchnęła go z wielką siłą. Nat nie ruszył się z miejsca. Czuł już napór na swoje plecy, ale nie szedł dalej.
-Spróbuj jeszcze raz. – powiedział.
Mężczyzna z trudem pozbierał się z ziemi i ostrożnie ruszył przed siebie. Ledwo przekroczył linię traktu, natychmiast odskoczył kilkadziesiąt centymetrów w tył z wyrazem bólu na twarzy. Ludzie tłoczyli się coraz bardziej, słychać było pomruki niezadowolenia.
-Pospiesz się. – wydusił Nat, ledwo utrzymując równowagę.
-Nie mogę… - odparł tamten, próbując pokonać ledwie metr dzielący go od furtki.
-Stójcie! – krzyknął Nat – Zaczekajcie, niech przejdzie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz