Przestrzeń
kręgu była ogromna, toteż sporo czasu zajęło dotarcie do brzegu skalnego
pierścienia, skąpanego w porannym słońcu, a jednak ponurego. Chciało mu się
pić, przez ciało przebiegały wciąż dreszcze strachu i pragnienia. Dwa razy
upadł, ale za każdym razem znajdował w sobie tyle uporu, by wstać. Upór ten nie
pochodził od niego, ale sprawiał, że Talin podążał przed siebie. Świadomość, że jego pragnienie długo jeszcze nie zostanie ono zaspokojone, powodowała dodatkowe
zawroty głowy i nie pozwalała skupić myśli.
W
końcu dotarł do stoków skalnych wzgórz, które z bliska okazały się dużo wyższe
niż się poprzednio wydawało. Ich ściany były niemal idealnie gładkie, tylko tu
i ówdzie na powierzchni odznaczały się drobne pęknięcia i chropowatości.
Stąd skały wyglądały jeszcze groźniej, wydawały się niemal
czarne. Talin zauważył, że linia spotkania kamienia z ziemią jest idealnie równa i
wygląda, jakby tworzyła geometrycznie doskonałą obwódkę okręgu. Na szczęście
wzniesienia były na tyle pochyłe, że mógł wspiąć się na nie bez większego
wysiłku. Wzgórza nie były niskie i zanim dotarł na szczyt, słońce stało
już wysoko na niebie.
Przez
chwilę obawiał się spojrzeć w dół, obawiając się tego, co czekało na niego po drugiej stronie. Nie mając wyboru, przeniósł jednak wzrok na przestrzeń przed sobą i jego
oczom ukazał się piaszczysty, szeroki trakt, lekko pomarańczowy w świetle dnia.
Po obu stronach gościńca w sporym od siebie oddaleniu rosły wysokie drzewa,
które noferowały trochę cienia. Dalej, aż po horyzont, rozciągała
się zielona równina, jednostajna i ogromna, przecięta drogą aż po zasięg
wzroku, daleko, daleko w przód.
Na
myśl o tak długiej drodze zakręciło mu się w głowie i ostatnim wysiłkiem
utrzymał się na nogach. Po chwili ruszył jednak przed siebie. Zejście z góry
okazało się nieco prostsze niż wspinaczka i wkrótce znalazł się u podnóża
wzniesienia. W miejscu, gdzie kończyła się skała, znów idealnie równo, zaczynał
się gościniec.
Talin nie pozwolił sobie na odpoczynek; poczucie
niebezpieczeństwa wciąż go nie opuszczało. Ruszył przed siebie, cały czas
pozwalając swoim nogom poruszać się niezależnie od siebie, jednocześnie
starając się narzucić im jak najszybsze tempo. Jeszcze przez godzinę chwiejnego marszu,
rzadko oglądając się za siebie, widział niewyraźny zarys skalistego kręgu, lecz
pierścień wzgórz coraz bardziej pogrążał się we mgle i zapomnieniu, by w końcu
zniknąć z widoku i pamięci Talina.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz