Ci, którzy czytali pierwszą część z serii Qwerty'ego wiedzą co nieco o Świetle i Ciemności. Ha. Akradach było pierwsze. A kult Słońca dotrwał do dzisiejszych czasów - i właśnie w Akradach miał swoje źródło. Taki mały psikus z mojej strony - Akradach i Qwerty to dwie zupełnie różne historie, ale powiązane w pewien sposób... Ale o tym kiedy indziej.
Póki co, zapraszam Was do spotkania z Talinem, który siedzi właśnie w skalnym kręgu, wyczerpany do cna, czekając na kolejny Nakaz, pchający go do przodu...
AKRADACH
TOM
I – PRZEBUDZENIE
CZĘŚĆ
PIERWSZA
Krąg
skalnych wzgórz skąpany był w świetle księżyca. Talin siedział przy niewielkim
ognisku dokładnie w środku pustego koła. Wokół był tylko żwir i piach. Nie znał
odpowiedzi na żadne z niepokojących go pytań – a tych było wiele. Nie wiedział
skąd przychodzi i dokąd zmierza, nie był pewien nawet swojego imienia. Nie
pamiętał skąd wziął drewno na ognisko, nie pamiętał kto i dlaczego, jaki los,
rzucił go w środek skalistego koła.
Było
mu zimno, mimo bliskości ognia. Lodowaty dreszcz przebiegał go wskroś i nie
pozwalał trzeźwo myśleć. Ponad wszystko wybijało się tylko jedno: pragnienie,
by wiedzieć kim jest i gdzie zdąża… Nie miał już sił, zmęczenie dawało mu się
we znaki. Bolały go mięśnie, czuł napiecie w barkach i szyi, a głód ściskał mu
żołądek. Najgorszy jednak był zmęczony umysł; to przewyższało nawet ogień w
kościach. Talin bał się – wiedział bowiem, że jest widoczny dla licznych
czujnych oczu, które – miał pewność – od dawna starały się go wypatrzyć, być
może zniszczyć. Pomimo obaw – usnął niemal natychmiast, tracąc świadomość.
Zerwał
się gwałtownie z ziemi kilka godzin później, błyskawicznie otrząsając się z
resztek snu. Był sam, u swoich stóp zobaczył jedynie niewielką kupkę popiołu –
pozostałość po wczorajszym ognisku. Suchość w ustach otępiała wszystkie jego
zmysły, czuł, że jeśli zaraz się nie napije – upadnie ostatecznie, aby więcej
nie wstać.
Chwiejnie
rzucił się na swój niewielki bagaż. Drżącymi palcami rozsupłał oporny węzeł i
odszukał manierkę. Była wypełniona do połowy, a on wypił prawie wszystko.
Zostawił na dnie jedynie kilka kropel, bo coś podpowiadało mu, że długo jeszcze
nie znajdzie wody – za bardzo jednak potrzebował jej teraz, by wcześniej odjąć
sobie manierkę od ust.
Wciąż
był spragniony, ale przestał drżeć i ostrość wzroku powróciła. Rozejrzał się
wokół siebie, trawiony niepokojem. Delikatne księżycowe światło zastąpił już
blask wschodzącego słońca. Poza tym otaczała go pustka – widział tylko idealnie
równy krąg kamienistej, spękanej, suchej ziemi okolony granitowej barwy
skałami, których szczyty ostro odcinały się na tle jaśniejącego nieba. W samym
środku stał on – Talin, pokryty kurzem przebytej niedawno bardzo długiej – choć
tego się jedynie domyślał – drogi.
Nie
wiedział co robić. Odpowiedź, Nakaz jeszcze nie nadeszły. Usiadł więc nad
resztkami ogniska i starając się ignorować niebezpieczeństwo, które – czuł to –
groziło mu zewsząd, sięgnął po jedzenie. Nie odczuwał właściwie głodu, był zbyt
wycieńczony; mimo to przełknął z trudem suchara i kawałek pieczonego mięsa –
bardziej z obowiązku niż z prawdziwej potrzeby. Gardło wciąż miał ściśnięte,
jedzenie nieznośnie drażniło przełyk, ale nie odważył się już napić. Pozostały
prowiant, choć niewiele tego było, zapakował do torby i czekał, utkwiwszy puste
spojrzenie w horyzont. Wiedział, że powinien ruszać, ale nie mógł wstać. Dawno
już zabrakło mu woli – tylko Nakaz mógł go poderwać do dalszej drogi.
Nakazy
przychodziły zawsze i były nieubłagane. Dzień za dniem, po przebudzeniu, jakaś
zewnętrzna siła podnosiła go niczym marionetkę za sznurki. Potem sprawiała, że
zapominał o wszystkim, co przydarzyło mu się do tej pory, pamiętał tylko to
pchnięcie, uczucie, które kazało mu iść naprzód, bez określonego celu.
W
końcu wstał. Podniósł z ziemi swój niewielki bagaż i ruszył przed siebie, na
wschód. Nakaz nadszedł. Talin wciąż nie wiedział dokąd zmierza, pozwalał, by
nogi same go niosły.
Już
po kilku krokach poczucie niebezpieczeństwa gwałtownie wzrosło. Z niepokojem
spojrzał w niebo. Oczy, bardzo zmęczone, zaczęły łzawić od blasku słonecznego
rozlewającego się na całej połaci bezchmurnej przestrzeni. Już po chwili
wzrok przyzwyczaił się do jasności i Talin zaczął pilnie przeszukiwać podniebną
dal. Nie dostrzegł niczego, co mogłoby go zaalarmować. Był sam.
Na razie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz