Eleganckie przyjęcie i mnóstwo wpływowych osób, a wśród nich - dama przedstawiająca się jako lady Atwood. Qwerty od razu pała do niej sympatią, ale starsza pani okazuje się kimś zgoła innym, niż tylko przypadkową osobą ze śmietanki towarzyskiej. I nie chodzi tylko o to, że znała Matthew Seymore'a; lady Atwood zna jeszcze jeden ważny sekret, którego dotąd Qwerty nie wyjawił nikomu... Zapraszam na kolejny, 27 rozdział powieści pt. "Qwerty: W Stronę Słońca". Pozostałe rozdziały książki "Qwerty: W Stronę Słońca" (TOM V serii) w porządku chronologicznym można znaleźć w poście TUTAJ.
QWERTY: W STRONĘ SŁOŃCA
TOM V
Dla Bogdana.
Poprzedni odcinek powieści znaleźć można TUTAJ (kliknij).
Rozdział 27, część 2
"Lady Atwood"
*
"Lady Atwood"
*
Popołudniowa sesja treningowa dłużyła się Qwerty’emu jak nigdy. Czuł, że reszta ma co do niego mieszane uczucia: z jednej strony znów dał im powody do obaw, w tym do obaw o jego własne zdrowie psychiczne; z drugiej – kolacje u Collarda były słynne w Brentwood i mało kto dostępował zaszczytu zasiadania do stołu ze śmietanką polityczną kraju, którą Collard od czasu do czasu gościł w swojej rezydencji.
Gdy skończyli, Qwerty był tak zmęczony, że ledwo wydostał się z pola treningowego i wylądował w swoim pokoju. Jack najwidoczniej już tu był, bo Qwerty znalazł na łóżku dwa garnitury, koszulę i kilka krawatów. Skrzywił się na ich widok i poszedł prosto pod prysznic, żeby zmyć z siebie kurz i pot.
Kolacja miała być o ósmej i na godzinę przed wyjściem Qwerty w końcu założył na siebie ubranie, które przyniósł mu Jack. Spodnie były na niego trochę za długie, ale poza tym wszystko leżało na nim dobrze. W białej koszuli i ciemnoszarym garniturze wyglądał nad wyraz dobrze, ale rzucił tylko szybkie spojrzenie w lustro na umywalką; zobaczył zmęczoną twarz, na której malowała się gorycz i zniechęcenie. Zawiązał krawat, który natychmiast zaczął go dusić pod szyją. Qwerty przypomniał sobie, jak Roger Sandbanks nie lubił krawatów i jak Terry zawsze mu go poprawiała. Bolesne ukłucie natychmiast pojawiło się gdzieś w boku. Ze złością szarpnął krawat i odrzucił go na oparcie krzesła.
Z szafy wygrzebał swoje jedyne eleganckie buty, które zabrał od Gibble’ów. Nie miał dla nich użytku w Brentwood i teraz lśniły czystością. Przynajmniej tyle, pomyślał.
John miał przyjść po niego w pół do ósmej; Qwerty nie wiedział, gdzie znajduje się rezydencja Collarda – i, jeśli miał być szczery, wcale nie chciał wiedzieć… John miał go tam zabrać.
Dwadzieścia po siódmej usłyszał pukanie do drzwi i z westchnieniem otworzył, myśląc, że za drzwiami zobaczy Johna.
Na korytarzu stali jednak Jack z Bellą; oboje zmierzyli go spojrzeniem od stóp do głów i uśmiechnęli się szeroko. Jeszcze nie widzieli go w takim stroju.
-Qwerty, wyglądasz świetnie! – wykrzyknęła Bella, gdy Qwerty zamknął za nimi drzwi, wpuszczając ich do środka. – Ale jak się czujesz? – zapytała, już poważniej.
-Dobrze – odparł on automatycznie.
-Słyszeliśmy, że zrobiłeś niezłe wejście… - powiedział Jack, ale nie wyglądał, jakby miał zamiar gratulować chłopcu zwycięstwa. – Przykro mi, stary, naprawdę.
-Wiemy, że nie jest ci łatwo, Qwerty – dodała Bella, ściskając go po przyjacielsku i rzucając mu smutne spojrzenie. – Ale wytrzymaj.
Qwerty popatrzył na nich z wdzięcznością. Gdziekolwiek w Brentwood się nie ruszył, wszyscy patrzyli na niego, jakby dokonał cudu. Czuł ulgę, że Jack i Bella rozumieją, co tak naprawdę się z nim teraz działo. Skinął im głową z bladym cieniem uśmiechu.
-Czekaj… - powiedziała Bella, chwytając powykręcany krawat z krzesła i prostując go w palcach. Założyła mu go na szyję i zawiązała tak, aby nie dusił go. Odsunęła się i popatrzyła na niego krytycznym wzrokiem. – Tak dobrze – dodała.
-Dzięki – odparł Qwerty i westchnął.
Jack klepnął go po ramieniu i uśmiechnął się.
-Dasz radę, stary. Słyszałem, że kolacje u Collarda są trochę nudne… Ale staraj się rozmawiać dużo o pogodzie z lordem takim i lady taką i przeżyjesz.
Qwerty skinął głową; miał nadzieję, że zapanuje nad swoimi emocjami i nie wybuchnie przy stole, zaprzepaszczając wszystkie swoje szanse na opuszczenie Brentwood. Nie wiedział, co zrobiłby Collard, gdyby zawiódł…
W tym momencie rozległo się pukanie do drzwi i stanął w nich John. Wyglądał zupełnie inaczej niż zwykle: ogolony, postawny, ubrany w czarny garnitur z krawatem w złote prążki i beżową koszulę wyglądał jak zupełnie obca osoba. Bella wydała okrzyk podziwu, a Qwerty pomyślał o ciotce Adeli i wuju Donaldzie. Nie ważne, co Donald Gibble zrobił czy założył na siebie, nigdy nie mógłby wyglądać tak imponująco, jak John.
John pożartował z Jackiem i Bellą, jednocześnie obrzucając Qwerty’ego uważnym spojrzeniem; jego mina wyrażała aprobatę.
-Jak się czujesz, Qwerty?
-Świetnie – odparł znów chłopiec, nie patrząc na nikogo.
John westchnął.
-Chodź, idziemy. Lepiej, jak będziemy kilka minut wcześniej, przed wszystkimi. Nie chcemy robić wielkiego wejścia, prawda?
Qwerty pomyślał o wczorajszym obiedzie i nie powiedział nic.
Razem wyszli, żegnając się z Jackiem i Bellą przed budynkiem; Jack potrząsnął jego dłonią, a Bella ponownie uściskała go.
-Powodzenia! – rzucili mu na pożegnanie, a Qwerty odszedł w towarzystwie Johna.
-Posłuchaj, Qwerty – zaczął John, gdy już szli ulicami Brentwood. – Na pewno będą pytać, jak udało ci się złapać Lexa. Ani słowa o tym, że go teleportowałeś do Dartmoor. Po prostu odbyliście pojedynek. Ani słowa o… innej rzeczy, wiesz, o czym mówię. I bądź miły. Będzie tam kilku ludzi, z którymi chcesz się zaprzyjaźnić, Qwerty. Lady Atwood na przykład znała i lubiła twojego wuja. Nie uraź jej w żaden sposób. Na pewno będzie chciała z tobą rozmawiać. To starsza kobieta, ale bardzo bystra… Będzie też Blake… To ważna figura, albo przynajmniej za taką się uważa. Z nim bądź ostrożny i nie wdawaj się w dłuższe dyskusje. Collard chce cię pokazać. Jeśli wypadniesz korzystnie, sprawisz, że on też będzie wyglądał dobrze. Tego chcesz, nie ważne, co o nim myślisz.
Qwerty kiwał głową, starając się zapamiętać wszystkie nazwiska i rady, które wymieniał John i szedł z przygnębioną miną.
-Jeszcze jedno… - powiedział John, gdy już stanęli przed imponującym, dwupiętrowym budynkiem na końcu ulicy, w małym cul-de-sac. Qwerty jeszcze tu nie był. – Nie możesz mieć takiej miny. Jeśli już nie chcesz się uśmiechać, przynajmniej rozchmurz się trochę. Przykro mi – dodał. – Też mi się to nie podoba, ale to wszystko jest częścią Brentwood. W porządku?
-W porządku – odparł Qwerty i wraz z Johnem wkroczył na schody prowadzące na ganek. John pchnął ciężkie, czerwone drzwi z kołatką w kształcie lwa i znaleźli się w rozległym holu, teraz oświetlonym jasno blaskiem kryształowych kinkietów.
-A, John, Qwerty, witajcie – przywitał ich Collard, który właśnie przechodził przez hol. – W samą porę. Wejdźcie – dodał, ściskając im dłonie i prowadząc ich do dużej jadalni z długim stołem, połączonej z salonem.
Nad stołem wisiały dwa kryształowe żyrandole, największe, jakie Qwerty widział w swoim życiu. Wysokie do sufitu okna okolone były ciężkimi kurtynami; na ścianach wisiały stare obrazy w złoconych ramach, a stół zastawiony był z wyjątkowym przepychem, dodatkowo oświetlony światłem świec, wetkniętych w ciężkie, srebrne świeczniki. W drugiej części pomieszczenia stał stolik pełen przekąsek i napojów; tam zgromadziła się już grupa ludzi, w większości starszych, gawędząc ze sobą.
Collard poprowadził ich prosto do starszej pani, ubranej w długą, czarną suknię. Wyglądała bardzo dostojnie, z włosami upiętymi w siwego koka i elegancką, lśniącą laską w ręku, na której podpierała się lekko. Jej niebieskie oczy lustrowały chłopca; Qwerty zobaczył w nich ciekawość i nieco figlarny błysk, jakby śmiała się z niego trochę w myślach. Od razu ją polubił.
-Lady Atwood, to jest Qwerty Seymore – powiedział z galanterią Collard. – Przyprowadzam go od razu, zgodnie z twoim życzeniem. Qwerty, to jest Lady Atwood.
Lady Atwood wyciągnęła dłoń spowitą w czarną, aksamitną rękawiczkę i uścisnęła rękę chłopca.
-A więc to ty jesteś Qwerty. Znałam twojego wuja, wyglądasz całkiem jak Matthew.
-Miło mi – powiedział Qwerty i spojrzał prosto w jej oczy. Jej spojrzenie było z pozoru niewinne, ale wyglądała, jakby dawała mu jakieś sekretne znaki. Qwerty przypomniał sobie nagle wuja Matta, jakby ten stanął obok niego; przypomniał sobie jego maniery i obycie. Co w takiej sytuacji zrobiłby Matthew Seymore? Na pewno wiedziałby co powiedzieć i byłby opanowany…
Chłopiec wyprostował się i przywołał na twarz najbardziej czarujący ze swoich uśmiechów. Tak lepiej, mówiła twarz lady Atwood.
-Słyszałam, że radzisz sobie świetnie. Wielki talent…
-Dziękuję – odparł Qwerty, opuszczając rękę.
-To u was rodzinne… Jak się miewa siostra Matta…? Jak jej było na imię?
-Ciotka Adela miewa się bardzo dobrze, dziękuję – odparł Qwerty.
-Dobrze to słyszeć. Jak ci się podoba w Brentwood?
Qwerty’emu nagle wydało się, że w głosie lady Atwood zabrzmiały jakieś twarde nutki. Jej ton sugerował, że na pewno nie podoba mu się w Brentwood i ona doskonale o tym wie. Collard, który wciąż stał obok, odchrząknął lekko.
-Brentwood jest… wyjątkowe – powiedział Qwerty. – Piękna okolica – dodał uprzejmie.
Collard jakby rozluźnił się trochę, a John uśmiechnął lekko.
Lady Atwood skinęła głową, rozciągając usta w jakimś specjalnym uśmiechu i przeniosła spojrzenie na Johna.
-John White. Przystojny jak zawsze – powiedziała do niego, podając mu rękę, którą John uścisnął z lekkim ukłonem w jej stronę.
-Lady Atwood. To przyjemność widzieć cię znowu.
-Ach, czarujący jak zwykle. Zawsze zapominam, jak bardzo cię lubię, Johnny, chłopcze – rzuciła mu, ku zaskoczeniu Qwerty’ego. Do tej pory nie wyobrażał sobie nikogo, kto mógłby mówić w ten sposób do Johna i ujść z życiem. Lady Atwood jednak nie zdawała się przejmować niczym, a John uśmiechał się do niej uprzejmie.
-Zdaje się, że powinieneś być przedstawiony kilku naszym znajomym, Qwerty – powiedziała, zwracając się znowu do chłopca, wskazując na zbliżającego się do nich mężczyznę w średnim wieku. Był bardzo wytworny i miał równo przystrzyżone, siwe włosy oraz wąsy, które nadawały mu statecznego wyglądu.
-Lady Atwood – powiedział, podchodząc do nich i całując starą damę w rękę.
-Ach, James, daj spokój z konwenansami – powiedziała, ale nie odebrała mu dłoni.
-Nigdy, lady Atwood – odparł tamten, a ona zaśmiała się z uniesioną brwią. – James, poznaj Qwerty’ego Seymore’a. Siostrzeńca Matthew.
Mężczyzna imieniem James obrócił się w stronę chłopca i szybko zlustrował go całego.
-James Bracknell – powiedział, wyciągając rękę w jego stronę. Qwerty odwzajemnił uścisk. – Dużo o tobie słyszałem.
Qwerty skinął mu grzecznie, nie mówiąc nic.
-Jak ci się podoba w Brentwood? Słyszałem, że masz już na koncie sporo osiągnięć – mówił mężczyzna uprzejmie.
-Robię, co mogę – odpowiedział Qwerty z uprzejmym uśmiechem.
-Jak my wszyscy, jak my wszyscy – powiedział James Bracknell, pokazując rząd równych zębów i odwracając się do lady Atwood.
-Musisz mi wybaczyć, lady Atwood, ale muszę was na chwilę opuścić. Moja żona powinna zaraz tu być; niestety, nie przyjechaliśmy razem. Ja przybyłem prosto z biura.
-Och, ależ oczywiście, James. Nie mogę się doczekać, aż zobaczę Adelaide. Nie widziałyśmy się już chyba okrągły rok… - Qwerty wyczuł jakąś ironię w głosie lady Atwood, jakby myślała zupełnie co innego niż mówiła. James skłonił się im lekko i odszedł.
-Chodź, Qwerty, muszę koniecznie przedstawić cię innym. Nie mogę pozwolić, by ktoś mnie w tym ubiegł. Pozwolicie, panowie – rzuciła i pociągnęła go ze sobą, zanim Collard i John mogli zrobić cokolwiek.
Qwerty, chcąc nie chcąc, poszedł za lady Atwood, która chwyciła go pod rękę, prowadząc w stronę drzwi. Po drodze zatrzymywali się co chwilę, a ona witała się z szykownym towarzystwem, przedstawiając Qwerty’ego. Ten uśmiechał się uprzejmie, oddawał uściski dłoni i odpowiadał na wszystkie pytania. Kątem oka zobaczył swoją drużynę, niepewnie stojącą wspólnie w kącie z kieliszkami, które wręczył im już kelner. Obserwowali go, jakby zobaczyli go po raz pierwszy. Miał ochotę podejść do nich, ale lady Atwood nie puszczała go ani na chwilę.
-Reginald Blake – powiedziała lady Atwood, kładąc rękę na ramieniu postawnego mężczyzny w średnim wieku, który odwrócił się do niej zaraz. Uprzejmy uśmiech zniknął mu z twarzy, jakby ktoś wymazał go dokładnie gumką, gdy tylko zobaczył, kogo ona prowadzi. – Poznaj Qwerty’ego. To ten młody człowiek, o którym ostatnio wszyscy mówią. Qwerty, to jest Reginald Blake.
Qwerty odruchowo wyciągnął rękę na powitanie, ale tamten nie uścisnął jej, powoli popijając brandy z kryształowej szklanki. Qwerty cofnął dłoń.
-Reg ma dzisiaj zły humor, Qwerty, nie zwracaj na niego uwagi – powiedziała lady Atwood z uśmiechem, dając mężczyźnie drobnego prztyczka w ramię. – Chyba nie przegrałeś przed wyjściem partyjki brydża, Reg? – zapytała z błyskiem w oku.
-Zawsze miło cię widzieć, lady Atwood – odparł tamten. – Spodziewałem się, że będziesz wyższy, Seymore – rzucił w stronę Qwerty’ego.
Lady Atwood zaśmiała się głośno.
-Och, Reg! Chodź, Qwerty, pan Blake potrzebuje jeszcze jednego drinka. Zwykle robi się do zniesienia po trzech… - rzuciła wesoło i pociągnęła Qwerty’ego dalej.
W końcu przemierzyli salę i wyszli do holu; kolejne towarzystwo właśnie wkroczyło przez czerwone drzwi, witane przez kamerdynera, który teraz pojawił się przy wejściu. Lady Atwood nie zwróciła jednak na nich uwagi i, z zadziwiającą energią jak na swoją wątłą posturę, pociągnęła Qwerty’ego do gabinetu, zamykając za sobą szczelnie drzwi.
Upewniwszy się, że są sami, wskazała Qwerty’emu wygodny fotel stojący pod ścianą, a sama zajęła drugi, układając się w nim wygodnie.
-Jak się miewasz, Qwerty? – zapytała, wyjmując z małej torebki przewieszonej przez ramię srebrną papierośnicę. – Masz ochotę? – zapytała, kierując ją w jego stronę.
Qwerty pokręcił głową, zaskoczony.
-Nie palę – rzekł słabo.
-To dobrze. Paskudny nawyk – powiedziała, zapalając długiego, cienkiego papierosa i zaciągając się głęboko. Spojrzała na niego uważnie i powoli wydmuchała w bok szary dym. – Wyglądasz dobrze. Zmęczony i zniesmaczony, ale czego innego się spodziewać po kilku tygodniach w Brentwood…
On spojrzał na nią unosząc brwi, ale nie wiedział co powiedzieć.
-Och, nie patrz z takim zaskoczeniem. Jesteś całkiem jak twój wuj. Bardzo go lubiłam. Gdybym była trochę młodsza… - zaśmiała się cicho. – Niestety, Matthew miał zawsze inne sprawy na głowie. Collard jeszcze nie utopił cię w miodzie? – zapytała.
Qwerty uśmiechnął się i pokręcił przecząco głową.
-Dobrze. Chociaż nie to, żeby nie próbował. Ten człowiek nigdy się nie zmienia. Zajdzie daleko, zapamiętaj moje słowa.
Zapadła chwila milczenia; lady Atwood patrzyła na niego uważnie i w końcu westchnęła.
-Wcale mi się nie podoba, że jesteś w Brentwood. Wiem, że Matthew też nie byłby zadowolony. Co ci strzeliło do głowy? – zapytała, a Qwerty zarumienił się pod jej spojrzeniem.
-Ach, ależ oczywiście – pokiwała głową. – Tak myślałam, że gdzieś w tym jest jakaś dziewczyna. Mężczyźni z rodziny Seymore’ów zwykle są uparci, także w sprawach damsko-męskich. Mam nadzieję, że jest tego warta…?
-Tak – powiedział Qwerty z taką mocą, że lady Atwood uśmiechnęła się szeroko.
-Oczywiście, Seymore nie wybrałby sobie kogoś, kto nie byłby godny uwagi. To musi być wyjątkowa młoda dama. Rozumiem, że jej też się to wszystko nie podoba…?
Qwerty splótł ręce i spojrzał na lady Atwood z ukosa.
-Cóż, tak myślałam – westchnęła. – Collard nie miał jednak trudnego zadania – lady Atwood znów zaciągnęła się papierosem i strzepała szary popiół do stojącej na małym, okrągłym stoliku szklanki. Collard najwyraźniej nie palił i nie posiadał popielniczki. – Dam ci pewną radę, Qwerty – odezwała się znowu po chwili milczenia. – Większość ludzi tam – wskazała na drzwi – to hieny. Durnie, którym wydaje się, że mogą iść przez świat rozpychając się łokciami. Ale to durnie, którzy mogą cię zmusić do rzeczy, których nie chcesz robić. Bez skrupułów. Rozumieją tylko i wyłącznie język siły. Rozumiesz, co mam na myśli?
Qwerty powoli skinął głową.
-To znaczy, że nie możesz się z nimi układać w ugodowy sposób. Na cios siekierą musisz odpowiadać armatą. Inaczej niczego nie osiągniesz – lady Atwood znów strząsnęła pyłek z papierosa i oparła się o fotel. – Collard myśli, że panuje nad sytuacją, ale to tylko wierzchołek góry lodowej. Twój wuj wiedział o tym. Wiem, że zostawił ci pewne… instrukcje. Pytanie czy będziesz w stanie je wykonać, gdy przyjdzie czas?
Lady Atwood spojrzała na niego poważnie, a Qwerty nie czuł już nawet zaskoczenia. Jej wzrok zdawał się przenikać go na wylot. Pomyślał o Troyu, którego wczoraj ludzie Collarda wywlekli ze sobą z klubowej sali i ostatnim, co mu przekazał.
-Tak. Dałem słowo – powiedział twardo.
Lady Atwood skinęła głową z aprobatą i ostatni raz zaciągnęła się papierosem.
-Dobrze. Od tego sporo zależy. Musisz wiedzieć, że nie wszystkim podoba się Brentwood, nie takie jakie jest… Wiem, co się stało z rodziną Raglianich, Qwerty. Gdyby rzeczy były inne… - lady Atwood westchnęła. – Powiedzmy, że udałoby się zaoszczędzić dużo zła. Jedna z najzdolniejszych rodzin, jakie widział świat może wciąż by istniała… Może.
Lady Atwood wrzuciła w końcu niedopałek papierosa do szklanki i podniosła się.
-Powinniśmy wracać. Dobrze się z tobą rozmawiało. Pamiętaj, dziś wieczorem rób dobrą minę do złej gry. Rozegraj to właściwie, a wyjdziesz z Brentwood szybciej niż myślisz. Upewnij się tylko, że jesteś w jednym kawałku… - kobieta podała mu ponownie rękę i Qwerty otworzył przed nią drzwi gabinetu, wyprowadzając ją wprost do zatłoczonego już salonu.
Kolejny fragment powieści znaleźć można TUTAJ (kliknij na LINK).
Gdy skończyli, Qwerty był tak zmęczony, że ledwo wydostał się z pola treningowego i wylądował w swoim pokoju. Jack najwidoczniej już tu był, bo Qwerty znalazł na łóżku dwa garnitury, koszulę i kilka krawatów. Skrzywił się na ich widok i poszedł prosto pod prysznic, żeby zmyć z siebie kurz i pot.
Kolacja miała być o ósmej i na godzinę przed wyjściem Qwerty w końcu założył na siebie ubranie, które przyniósł mu Jack. Spodnie były na niego trochę za długie, ale poza tym wszystko leżało na nim dobrze. W białej koszuli i ciemnoszarym garniturze wyglądał nad wyraz dobrze, ale rzucił tylko szybkie spojrzenie w lustro na umywalką; zobaczył zmęczoną twarz, na której malowała się gorycz i zniechęcenie. Zawiązał krawat, który natychmiast zaczął go dusić pod szyją. Qwerty przypomniał sobie, jak Roger Sandbanks nie lubił krawatów i jak Terry zawsze mu go poprawiała. Bolesne ukłucie natychmiast pojawiło się gdzieś w boku. Ze złością szarpnął krawat i odrzucił go na oparcie krzesła.
Z szafy wygrzebał swoje jedyne eleganckie buty, które zabrał od Gibble’ów. Nie miał dla nich użytku w Brentwood i teraz lśniły czystością. Przynajmniej tyle, pomyślał.
John miał przyjść po niego w pół do ósmej; Qwerty nie wiedział, gdzie znajduje się rezydencja Collarda – i, jeśli miał być szczery, wcale nie chciał wiedzieć… John miał go tam zabrać.
Dwadzieścia po siódmej usłyszał pukanie do drzwi i z westchnieniem otworzył, myśląc, że za drzwiami zobaczy Johna.
Na korytarzu stali jednak Jack z Bellą; oboje zmierzyli go spojrzeniem od stóp do głów i uśmiechnęli się szeroko. Jeszcze nie widzieli go w takim stroju.
-Qwerty, wyglądasz świetnie! – wykrzyknęła Bella, gdy Qwerty zamknął za nimi drzwi, wpuszczając ich do środka. – Ale jak się czujesz? – zapytała, już poważniej.
-Dobrze – odparł on automatycznie.
-Słyszeliśmy, że zrobiłeś niezłe wejście… - powiedział Jack, ale nie wyglądał, jakby miał zamiar gratulować chłopcu zwycięstwa. – Przykro mi, stary, naprawdę.
-Wiemy, że nie jest ci łatwo, Qwerty – dodała Bella, ściskając go po przyjacielsku i rzucając mu smutne spojrzenie. – Ale wytrzymaj.
Qwerty popatrzył na nich z wdzięcznością. Gdziekolwiek w Brentwood się nie ruszył, wszyscy patrzyli na niego, jakby dokonał cudu. Czuł ulgę, że Jack i Bella rozumieją, co tak naprawdę się z nim teraz działo. Skinął im głową z bladym cieniem uśmiechu.
-Czekaj… - powiedziała Bella, chwytając powykręcany krawat z krzesła i prostując go w palcach. Założyła mu go na szyję i zawiązała tak, aby nie dusił go. Odsunęła się i popatrzyła na niego krytycznym wzrokiem. – Tak dobrze – dodała.
-Dzięki – odparł Qwerty i westchnął.
Jack klepnął go po ramieniu i uśmiechnął się.
-Dasz radę, stary. Słyszałem, że kolacje u Collarda są trochę nudne… Ale staraj się rozmawiać dużo o pogodzie z lordem takim i lady taką i przeżyjesz.
Qwerty skinął głową; miał nadzieję, że zapanuje nad swoimi emocjami i nie wybuchnie przy stole, zaprzepaszczając wszystkie swoje szanse na opuszczenie Brentwood. Nie wiedział, co zrobiłby Collard, gdyby zawiódł…
W tym momencie rozległo się pukanie do drzwi i stanął w nich John. Wyglądał zupełnie inaczej niż zwykle: ogolony, postawny, ubrany w czarny garnitur z krawatem w złote prążki i beżową koszulę wyglądał jak zupełnie obca osoba. Bella wydała okrzyk podziwu, a Qwerty pomyślał o ciotce Adeli i wuju Donaldzie. Nie ważne, co Donald Gibble zrobił czy założył na siebie, nigdy nie mógłby wyglądać tak imponująco, jak John.
John pożartował z Jackiem i Bellą, jednocześnie obrzucając Qwerty’ego uważnym spojrzeniem; jego mina wyrażała aprobatę.
-Jak się czujesz, Qwerty?
-Świetnie – odparł znów chłopiec, nie patrząc na nikogo.
John westchnął.
-Chodź, idziemy. Lepiej, jak będziemy kilka minut wcześniej, przed wszystkimi. Nie chcemy robić wielkiego wejścia, prawda?
Qwerty pomyślał o wczorajszym obiedzie i nie powiedział nic.
Razem wyszli, żegnając się z Jackiem i Bellą przed budynkiem; Jack potrząsnął jego dłonią, a Bella ponownie uściskała go.
-Powodzenia! – rzucili mu na pożegnanie, a Qwerty odszedł w towarzystwie Johna.
-Posłuchaj, Qwerty – zaczął John, gdy już szli ulicami Brentwood. – Na pewno będą pytać, jak udało ci się złapać Lexa. Ani słowa o tym, że go teleportowałeś do Dartmoor. Po prostu odbyliście pojedynek. Ani słowa o… innej rzeczy, wiesz, o czym mówię. I bądź miły. Będzie tam kilku ludzi, z którymi chcesz się zaprzyjaźnić, Qwerty. Lady Atwood na przykład znała i lubiła twojego wuja. Nie uraź jej w żaden sposób. Na pewno będzie chciała z tobą rozmawiać. To starsza kobieta, ale bardzo bystra… Będzie też Blake… To ważna figura, albo przynajmniej za taką się uważa. Z nim bądź ostrożny i nie wdawaj się w dłuższe dyskusje. Collard chce cię pokazać. Jeśli wypadniesz korzystnie, sprawisz, że on też będzie wyglądał dobrze. Tego chcesz, nie ważne, co o nim myślisz.
Qwerty kiwał głową, starając się zapamiętać wszystkie nazwiska i rady, które wymieniał John i szedł z przygnębioną miną.
-Jeszcze jedno… - powiedział John, gdy już stanęli przed imponującym, dwupiętrowym budynkiem na końcu ulicy, w małym cul-de-sac. Qwerty jeszcze tu nie był. – Nie możesz mieć takiej miny. Jeśli już nie chcesz się uśmiechać, przynajmniej rozchmurz się trochę. Przykro mi – dodał. – Też mi się to nie podoba, ale to wszystko jest częścią Brentwood. W porządku?
-W porządku – odparł Qwerty i wraz z Johnem wkroczył na schody prowadzące na ganek. John pchnął ciężkie, czerwone drzwi z kołatką w kształcie lwa i znaleźli się w rozległym holu, teraz oświetlonym jasno blaskiem kryształowych kinkietów.
-A, John, Qwerty, witajcie – przywitał ich Collard, który właśnie przechodził przez hol. – W samą porę. Wejdźcie – dodał, ściskając im dłonie i prowadząc ich do dużej jadalni z długim stołem, połączonej z salonem.
Nad stołem wisiały dwa kryształowe żyrandole, największe, jakie Qwerty widział w swoim życiu. Wysokie do sufitu okna okolone były ciężkimi kurtynami; na ścianach wisiały stare obrazy w złoconych ramach, a stół zastawiony był z wyjątkowym przepychem, dodatkowo oświetlony światłem świec, wetkniętych w ciężkie, srebrne świeczniki. W drugiej części pomieszczenia stał stolik pełen przekąsek i napojów; tam zgromadziła się już grupa ludzi, w większości starszych, gawędząc ze sobą.
Collard poprowadził ich prosto do starszej pani, ubranej w długą, czarną suknię. Wyglądała bardzo dostojnie, z włosami upiętymi w siwego koka i elegancką, lśniącą laską w ręku, na której podpierała się lekko. Jej niebieskie oczy lustrowały chłopca; Qwerty zobaczył w nich ciekawość i nieco figlarny błysk, jakby śmiała się z niego trochę w myślach. Od razu ją polubił.
-Lady Atwood, to jest Qwerty Seymore – powiedział z galanterią Collard. – Przyprowadzam go od razu, zgodnie z twoim życzeniem. Qwerty, to jest Lady Atwood.
Lady Atwood wyciągnęła dłoń spowitą w czarną, aksamitną rękawiczkę i uścisnęła rękę chłopca.
-A więc to ty jesteś Qwerty. Znałam twojego wuja, wyglądasz całkiem jak Matthew.
-Miło mi – powiedział Qwerty i spojrzał prosto w jej oczy. Jej spojrzenie było z pozoru niewinne, ale wyglądała, jakby dawała mu jakieś sekretne znaki. Qwerty przypomniał sobie nagle wuja Matta, jakby ten stanął obok niego; przypomniał sobie jego maniery i obycie. Co w takiej sytuacji zrobiłby Matthew Seymore? Na pewno wiedziałby co powiedzieć i byłby opanowany…
Chłopiec wyprostował się i przywołał na twarz najbardziej czarujący ze swoich uśmiechów. Tak lepiej, mówiła twarz lady Atwood.
-Słyszałam, że radzisz sobie świetnie. Wielki talent…
-Dziękuję – odparł Qwerty, opuszczając rękę.
-To u was rodzinne… Jak się miewa siostra Matta…? Jak jej było na imię?
-Ciotka Adela miewa się bardzo dobrze, dziękuję – odparł Qwerty.
-Dobrze to słyszeć. Jak ci się podoba w Brentwood?
Qwerty’emu nagle wydało się, że w głosie lady Atwood zabrzmiały jakieś twarde nutki. Jej ton sugerował, że na pewno nie podoba mu się w Brentwood i ona doskonale o tym wie. Collard, który wciąż stał obok, odchrząknął lekko.
-Brentwood jest… wyjątkowe – powiedział Qwerty. – Piękna okolica – dodał uprzejmie.
Collard jakby rozluźnił się trochę, a John uśmiechnął lekko.
Lady Atwood skinęła głową, rozciągając usta w jakimś specjalnym uśmiechu i przeniosła spojrzenie na Johna.
-John White. Przystojny jak zawsze – powiedziała do niego, podając mu rękę, którą John uścisnął z lekkim ukłonem w jej stronę.
-Lady Atwood. To przyjemność widzieć cię znowu.
-Ach, czarujący jak zwykle. Zawsze zapominam, jak bardzo cię lubię, Johnny, chłopcze – rzuciła mu, ku zaskoczeniu Qwerty’ego. Do tej pory nie wyobrażał sobie nikogo, kto mógłby mówić w ten sposób do Johna i ujść z życiem. Lady Atwood jednak nie zdawała się przejmować niczym, a John uśmiechał się do niej uprzejmie.
-Zdaje się, że powinieneś być przedstawiony kilku naszym znajomym, Qwerty – powiedziała, zwracając się znowu do chłopca, wskazując na zbliżającego się do nich mężczyznę w średnim wieku. Był bardzo wytworny i miał równo przystrzyżone, siwe włosy oraz wąsy, które nadawały mu statecznego wyglądu.
-Lady Atwood – powiedział, podchodząc do nich i całując starą damę w rękę.
-Ach, James, daj spokój z konwenansami – powiedziała, ale nie odebrała mu dłoni.
-Nigdy, lady Atwood – odparł tamten, a ona zaśmiała się z uniesioną brwią. – James, poznaj Qwerty’ego Seymore’a. Siostrzeńca Matthew.
Mężczyzna imieniem James obrócił się w stronę chłopca i szybko zlustrował go całego.
-James Bracknell – powiedział, wyciągając rękę w jego stronę. Qwerty odwzajemnił uścisk. – Dużo o tobie słyszałem.
Qwerty skinął mu grzecznie, nie mówiąc nic.
-Jak ci się podoba w Brentwood? Słyszałem, że masz już na koncie sporo osiągnięć – mówił mężczyzna uprzejmie.
-Robię, co mogę – odpowiedział Qwerty z uprzejmym uśmiechem.
-Jak my wszyscy, jak my wszyscy – powiedział James Bracknell, pokazując rząd równych zębów i odwracając się do lady Atwood.
-Musisz mi wybaczyć, lady Atwood, ale muszę was na chwilę opuścić. Moja żona powinna zaraz tu być; niestety, nie przyjechaliśmy razem. Ja przybyłem prosto z biura.
-Och, ależ oczywiście, James. Nie mogę się doczekać, aż zobaczę Adelaide. Nie widziałyśmy się już chyba okrągły rok… - Qwerty wyczuł jakąś ironię w głosie lady Atwood, jakby myślała zupełnie co innego niż mówiła. James skłonił się im lekko i odszedł.
-Chodź, Qwerty, muszę koniecznie przedstawić cię innym. Nie mogę pozwolić, by ktoś mnie w tym ubiegł. Pozwolicie, panowie – rzuciła i pociągnęła go ze sobą, zanim Collard i John mogli zrobić cokolwiek.
Qwerty, chcąc nie chcąc, poszedł za lady Atwood, która chwyciła go pod rękę, prowadząc w stronę drzwi. Po drodze zatrzymywali się co chwilę, a ona witała się z szykownym towarzystwem, przedstawiając Qwerty’ego. Ten uśmiechał się uprzejmie, oddawał uściski dłoni i odpowiadał na wszystkie pytania. Kątem oka zobaczył swoją drużynę, niepewnie stojącą wspólnie w kącie z kieliszkami, które wręczył im już kelner. Obserwowali go, jakby zobaczyli go po raz pierwszy. Miał ochotę podejść do nich, ale lady Atwood nie puszczała go ani na chwilę.
-Reginald Blake – powiedziała lady Atwood, kładąc rękę na ramieniu postawnego mężczyzny w średnim wieku, który odwrócił się do niej zaraz. Uprzejmy uśmiech zniknął mu z twarzy, jakby ktoś wymazał go dokładnie gumką, gdy tylko zobaczył, kogo ona prowadzi. – Poznaj Qwerty’ego. To ten młody człowiek, o którym ostatnio wszyscy mówią. Qwerty, to jest Reginald Blake.
Qwerty odruchowo wyciągnął rękę na powitanie, ale tamten nie uścisnął jej, powoli popijając brandy z kryształowej szklanki. Qwerty cofnął dłoń.
-Reg ma dzisiaj zły humor, Qwerty, nie zwracaj na niego uwagi – powiedziała lady Atwood z uśmiechem, dając mężczyźnie drobnego prztyczka w ramię. – Chyba nie przegrałeś przed wyjściem partyjki brydża, Reg? – zapytała z błyskiem w oku.
-Zawsze miło cię widzieć, lady Atwood – odparł tamten. – Spodziewałem się, że będziesz wyższy, Seymore – rzucił w stronę Qwerty’ego.
Lady Atwood zaśmiała się głośno.
-Och, Reg! Chodź, Qwerty, pan Blake potrzebuje jeszcze jednego drinka. Zwykle robi się do zniesienia po trzech… - rzuciła wesoło i pociągnęła Qwerty’ego dalej.
W końcu przemierzyli salę i wyszli do holu; kolejne towarzystwo właśnie wkroczyło przez czerwone drzwi, witane przez kamerdynera, który teraz pojawił się przy wejściu. Lady Atwood nie zwróciła jednak na nich uwagi i, z zadziwiającą energią jak na swoją wątłą posturę, pociągnęła Qwerty’ego do gabinetu, zamykając za sobą szczelnie drzwi.
Upewniwszy się, że są sami, wskazała Qwerty’emu wygodny fotel stojący pod ścianą, a sama zajęła drugi, układając się w nim wygodnie.
-Jak się miewasz, Qwerty? – zapytała, wyjmując z małej torebki przewieszonej przez ramię srebrną papierośnicę. – Masz ochotę? – zapytała, kierując ją w jego stronę.
Qwerty pokręcił głową, zaskoczony.
-Nie palę – rzekł słabo.
-To dobrze. Paskudny nawyk – powiedziała, zapalając długiego, cienkiego papierosa i zaciągając się głęboko. Spojrzała na niego uważnie i powoli wydmuchała w bok szary dym. – Wyglądasz dobrze. Zmęczony i zniesmaczony, ale czego innego się spodziewać po kilku tygodniach w Brentwood…
On spojrzał na nią unosząc brwi, ale nie wiedział co powiedzieć.
-Och, nie patrz z takim zaskoczeniem. Jesteś całkiem jak twój wuj. Bardzo go lubiłam. Gdybym była trochę młodsza… - zaśmiała się cicho. – Niestety, Matthew miał zawsze inne sprawy na głowie. Collard jeszcze nie utopił cię w miodzie? – zapytała.
Qwerty uśmiechnął się i pokręcił przecząco głową.
-Dobrze. Chociaż nie to, żeby nie próbował. Ten człowiek nigdy się nie zmienia. Zajdzie daleko, zapamiętaj moje słowa.
Zapadła chwila milczenia; lady Atwood patrzyła na niego uważnie i w końcu westchnęła.
-Wcale mi się nie podoba, że jesteś w Brentwood. Wiem, że Matthew też nie byłby zadowolony. Co ci strzeliło do głowy? – zapytała, a Qwerty zarumienił się pod jej spojrzeniem.
-Ach, ależ oczywiście – pokiwała głową. – Tak myślałam, że gdzieś w tym jest jakaś dziewczyna. Mężczyźni z rodziny Seymore’ów zwykle są uparci, także w sprawach damsko-męskich. Mam nadzieję, że jest tego warta…?
-Tak – powiedział Qwerty z taką mocą, że lady Atwood uśmiechnęła się szeroko.
-Oczywiście, Seymore nie wybrałby sobie kogoś, kto nie byłby godny uwagi. To musi być wyjątkowa młoda dama. Rozumiem, że jej też się to wszystko nie podoba…?
Qwerty splótł ręce i spojrzał na lady Atwood z ukosa.
-Cóż, tak myślałam – westchnęła. – Collard nie miał jednak trudnego zadania – lady Atwood znów zaciągnęła się papierosem i strzepała szary popiół do stojącej na małym, okrągłym stoliku szklanki. Collard najwyraźniej nie palił i nie posiadał popielniczki. – Dam ci pewną radę, Qwerty – odezwała się znowu po chwili milczenia. – Większość ludzi tam – wskazała na drzwi – to hieny. Durnie, którym wydaje się, że mogą iść przez świat rozpychając się łokciami. Ale to durnie, którzy mogą cię zmusić do rzeczy, których nie chcesz robić. Bez skrupułów. Rozumieją tylko i wyłącznie język siły. Rozumiesz, co mam na myśli?
Qwerty powoli skinął głową.
-To znaczy, że nie możesz się z nimi układać w ugodowy sposób. Na cios siekierą musisz odpowiadać armatą. Inaczej niczego nie osiągniesz – lady Atwood znów strząsnęła pyłek z papierosa i oparła się o fotel. – Collard myśli, że panuje nad sytuacją, ale to tylko wierzchołek góry lodowej. Twój wuj wiedział o tym. Wiem, że zostawił ci pewne… instrukcje. Pytanie czy będziesz w stanie je wykonać, gdy przyjdzie czas?
Lady Atwood spojrzała na niego poważnie, a Qwerty nie czuł już nawet zaskoczenia. Jej wzrok zdawał się przenikać go na wylot. Pomyślał o Troyu, którego wczoraj ludzie Collarda wywlekli ze sobą z klubowej sali i ostatnim, co mu przekazał.
-Tak. Dałem słowo – powiedział twardo.
Lady Atwood skinęła głową z aprobatą i ostatni raz zaciągnęła się papierosem.
-Dobrze. Od tego sporo zależy. Musisz wiedzieć, że nie wszystkim podoba się Brentwood, nie takie jakie jest… Wiem, co się stało z rodziną Raglianich, Qwerty. Gdyby rzeczy były inne… - lady Atwood westchnęła. – Powiedzmy, że udałoby się zaoszczędzić dużo zła. Jedna z najzdolniejszych rodzin, jakie widział świat może wciąż by istniała… Może.
Lady Atwood wrzuciła w końcu niedopałek papierosa do szklanki i podniosła się.
-Powinniśmy wracać. Dobrze się z tobą rozmawiało. Pamiętaj, dziś wieczorem rób dobrą minę do złej gry. Rozegraj to właściwie, a wyjdziesz z Brentwood szybciej niż myślisz. Upewnij się tylko, że jesteś w jednym kawałku… - kobieta podała mu ponownie rękę i Qwerty otworzył przed nią drzwi gabinetu, wyprowadzając ją wprost do zatłoczonego już salonu.
Kolejny fragment powieści znaleźć można TUTAJ (kliknij na LINK).
Wszystkie rozdziały w porządku chronologicznym można znaleźć w poście TUTAJ.
Pozostałe części książek można zakupić w wersjach papierowych na platformach Amazon lub ściągnąć za darmo jako ebooki na stronie beezar.pl. Linki poniżej:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz