Po mocnej, spokojnej drzemce, Qwerty schodzi do salonu państwa Sandbanks, by spotkać tam swoje Nemesis w postaci Troya Raglianiego, aka Lexa. Jak potoczy się to spotkanie? Zapraszam na drugą część rozdziału 25-ego powieści pt. "Qwerty: W Stronę Słońca". Pozostałe rozdziały książki "Qwerty: W Stronę Słońca" (TOM V serii) w porządku chronologicznym można znaleźć w poście TUTAJ.
QWERTY: W STRONĘ SŁOŃCA
TOM V
Dla Bogdana.
Poprzedni odcinek powieści znaleźć można TUTAJ (kliknij).
Rozdział 25, część 2
"Pierwszy"
*
"Pierwszy"
*
Troy Ragliani siedział na kanapie, machając od niechcenia nogą, którą założył sobie na drugą. Ręce rozparł na oparciu i teraz patrzył na chłopca z uprzejmym zainteresowaniem.
Qwerty oparł się o ścianę i założył ręce na piersi.
-Wiesz, Troy, jedno mnie zastanawia… - białe płatki zawirowały szybko w powietrzu, unosząc się koło Qwerty’ego. – Skąd ty je bierzesz w środku zimy?
Ragliani nie odpowiedział i uśmiechnął się tylko, pokazując swoje białe zęby. Miał na sobie świąteczny sweter we wzorki i zielone spodnie. Na piersi miał przypiętą żółtą, niewielką gwiazdkę, jak szeryf. Wyglądał przy tym trochę jak demoniczny elf, który zgubił czapeczkę.
-Cześć, Seymore – powiedział, nie ruszając się z miejsca. – Tak sobie myślałem… Gdzie mógłbym cię dzisiaj spotkać? I jedyne miejsce, które przyszło mi na myśl, to ten dom. Dobrze ci się spało? Nie budziłem cię, wyglądałeś na zmęczonego…
Qwerty spojrzał na Troya, nie wiedząc, czy ten blefuje, czy nie.
-Ja przynajmniej mam gdzie iść, Troy – powiedział w końcu. – Gdzie ty spędzasz święta?
Przez twarz Raglianiego przeleciał cień, ale zaraz zniknął, ustępując miejsca szerszemu jeszcze uśmiechowi.
-Pochodzę z żydowskiej rodziny. Nie obchodzę świąt. Daliśmy spokój z tym nonsensem, gdy opuściliśmy Rzym.
Qwerty popatrzył na sweter Troya.
-Chylę czoła trendom, to wszystko – powiedział Ragliani podchwytując jego spojrzenie i zaśmiał się, jakby powiedział dobry żart. – Miałem nadzieję spotkać cię tu w większym gronie, Seymore – dodał. – Zwykle kręci się obok ciebie ten człowiek bez palców… nie wiesz, co mu się stało? I ta mała, która tu mieszka… Jak jej było na imię…?
-Nie twoja sprawa, Troy – odparł spokojnie Qwerty.
-Angelina – powiedział Troy, a Qwerty zacisnął palce na ramionach. – Widzę jednak, że ich tu nie ma. Czyżby znudzili się twoim towarzystwem? – Troy przywołał na twarz zmartwiony wyraz.
-Czego chcesz, Troy? – zapytał Qwerty.
Troy wzruszył ramionami, zaciskając dłoń na oparciu kanapy.
-Nie obchodzę świąt, Seymore, ale udziela mi się czasem świąteczny nastrój… Miałem ochotę spotkać się z tobą i wymienić uściski. Dawno się nie widzieliśmy. No i nie miałem okazji, aby odwdzięczyć ci się za remont mojego biura. Pomyślałem, że wprowadzę parę ulepszeń tutaj…
Qwerty oderwał się od ściany i podszedł bliżej; dzieliła ich teraz tylko odległość stołu. Troy nadal siedział na kanapie, jakby nigdy nic.
-Nie powinieneś był tu przychodzić, Troy – powiedział Qwerty, stając naprzeciwko, wciąż z rękami założonymi na piersi. – Nie powinieneś był wracać do Anglii.
-Nie chciałbym być teraz nigdzie indziej. Miło się tu siedzi. Piękne akwarium. Chyba tu zostanę… przez chwilę – oświadczył Ragliani, na pozór wesoło, ale w jego głosie brzmiały teraz niebezpieczne nutki.
-Nie, nie zostaniesz… - powiedział Qwerty i zanim Troy zorientował się, co się dzieje, Qwerty zniknął, pojawiając się za kanapą. Dotknął ręki Troya; ten chciał ją wyrwać, ale nie zdążył i Qwerty teleportował ich obu, prosto do załomu czasowego.
Obaj wylądowali na szczycie poszarpanych, granitowych skał. Wokół rozciągały się rozległe pagórki. Było słonecznie, ale wiatr wiał z zadziwiającą szybkością, prawie zdmuchując ich ze skały. Troy rozejrzał się; jego czarne włosy rozwiewały się teraz wokół głowy – ruchoma, ciemna oprawa dla jego twarzy.
-Nieźle, Seymore – krzyknął, przekrzykując wiatr.
-Dzięki, Troy – odparł Qwerty, również krzycząc. – Hej, Troy? – dodał, opierając się o zimny granit. – Co powiesz na to, żebyśmy wreszcie załatwili nasze sprawy raz na zawsze? Jesteśmy sami, poza czasem. Tylko ty i ja, Troy. Co ty na to?
Troy uśmiechnął się znowu, błyskając bielą zębów.
-O niczym innym nie marzę, Seymore. Co to za miejsce?
-Dartmoor! – odparł Qwerty ponad świstem powietrza.
-Wybierasz to miejsce, żeby umrzeć? – zapytał Troy.
-Nie! – krzyknął Qwerty. – Ale byłoby dobre jak każde inne.
Troy zaśmiał się głośno i klasnął w ręce.
-To mi się podoba, Seymore. Wreszcie zaczynasz brzmieć interesująco… - i Troy zeskoczył ze skały, biegnąc w dół jak kozica po górskich stokach.
Zanim Qwerty zdążył zareagować, poczuł, jak kamień pod nim chwieje się. Szybko ześlizgnął się w dół i schował się za kolejny blok granitu; silna fala rozbiła się o skałę, która pękła, ale nie poddała się.
Qwerty wyjrzał zza głazu i zobaczył, jak Troy śmieje się, jakby to wszystko było doskonałym dowcipem.
-To dopiero początek, Seymore. Zabawimy się! I przy okazji… Chyba już wiem, co zrobiłeś ze swoją małą przyjaciółką… Znajdę ją, nie martw się i wtedy…
Ale Troy nie skończył, bo silny cios telekinetyczny zwalił go z nóg.
Qwerty wysłał kolejny, ale Troy sparował go, podnosząc się. Qwerty jakby tylko na to czekał; wiatr zaczął wirować wokół Troya, spowijając go w całun tornada. Już myślał, że będzie po wszystkim, gdy wiatr zawył głucho i wystrzelił w górę, pędząc z rykiem z powrotem na Qwerty’ego. Ten skierował go w niebo, gdzie rozpłynął się powoli, jak para z lokomotywy.
-To wszystko, co potrafisz, Seymore? – krzyknął z dołu Troy.
Qwerty nie odpowiedział, ale wyrzucił z siebie falę energii, mocniejszą jeszcze niż ta, którą zaatakował Georga w sali treningowej. Ale Troy rozbił ją, jakby była mgłą.
Qwerty myślał gorączkowo. Wiedział, co potrafił zrobić Ragliani i zdawał sobie sprawę, że mogą tak spędzić wieki, aż obaj opadną z sił… Qwerty zastanowił się… Zadziałało to w przeszłości, może zadziała i teraz…
Kolejną część rozdziału 25-ego powieści można znaleźć TUTAJ (kliknij na LINK).
Qwerty oparł się o ścianę i założył ręce na piersi.
-Wiesz, Troy, jedno mnie zastanawia… - białe płatki zawirowały szybko w powietrzu, unosząc się koło Qwerty’ego. – Skąd ty je bierzesz w środku zimy?
Ragliani nie odpowiedział i uśmiechnął się tylko, pokazując swoje białe zęby. Miał na sobie świąteczny sweter we wzorki i zielone spodnie. Na piersi miał przypiętą żółtą, niewielką gwiazdkę, jak szeryf. Wyglądał przy tym trochę jak demoniczny elf, który zgubił czapeczkę.
-Cześć, Seymore – powiedział, nie ruszając się z miejsca. – Tak sobie myślałem… Gdzie mógłbym cię dzisiaj spotkać? I jedyne miejsce, które przyszło mi na myśl, to ten dom. Dobrze ci się spało? Nie budziłem cię, wyglądałeś na zmęczonego…
Qwerty spojrzał na Troya, nie wiedząc, czy ten blefuje, czy nie.
-Ja przynajmniej mam gdzie iść, Troy – powiedział w końcu. – Gdzie ty spędzasz święta?
Przez twarz Raglianiego przeleciał cień, ale zaraz zniknął, ustępując miejsca szerszemu jeszcze uśmiechowi.
-Pochodzę z żydowskiej rodziny. Nie obchodzę świąt. Daliśmy spokój z tym nonsensem, gdy opuściliśmy Rzym.
Qwerty popatrzył na sweter Troya.
-Chylę czoła trendom, to wszystko – powiedział Ragliani podchwytując jego spojrzenie i zaśmiał się, jakby powiedział dobry żart. – Miałem nadzieję spotkać cię tu w większym gronie, Seymore – dodał. – Zwykle kręci się obok ciebie ten człowiek bez palców… nie wiesz, co mu się stało? I ta mała, która tu mieszka… Jak jej było na imię…?
-Nie twoja sprawa, Troy – odparł spokojnie Qwerty.
-Angelina – powiedział Troy, a Qwerty zacisnął palce na ramionach. – Widzę jednak, że ich tu nie ma. Czyżby znudzili się twoim towarzystwem? – Troy przywołał na twarz zmartwiony wyraz.
-Czego chcesz, Troy? – zapytał Qwerty.
Troy wzruszył ramionami, zaciskając dłoń na oparciu kanapy.
-Nie obchodzę świąt, Seymore, ale udziela mi się czasem świąteczny nastrój… Miałem ochotę spotkać się z tobą i wymienić uściski. Dawno się nie widzieliśmy. No i nie miałem okazji, aby odwdzięczyć ci się za remont mojego biura. Pomyślałem, że wprowadzę parę ulepszeń tutaj…
Qwerty oderwał się od ściany i podszedł bliżej; dzieliła ich teraz tylko odległość stołu. Troy nadal siedział na kanapie, jakby nigdy nic.
-Nie powinieneś był tu przychodzić, Troy – powiedział Qwerty, stając naprzeciwko, wciąż z rękami założonymi na piersi. – Nie powinieneś był wracać do Anglii.
-Nie chciałbym być teraz nigdzie indziej. Miło się tu siedzi. Piękne akwarium. Chyba tu zostanę… przez chwilę – oświadczył Ragliani, na pozór wesoło, ale w jego głosie brzmiały teraz niebezpieczne nutki.
-Nie, nie zostaniesz… - powiedział Qwerty i zanim Troy zorientował się, co się dzieje, Qwerty zniknął, pojawiając się za kanapą. Dotknął ręki Troya; ten chciał ją wyrwać, ale nie zdążył i Qwerty teleportował ich obu, prosto do załomu czasowego.
Obaj wylądowali na szczycie poszarpanych, granitowych skał. Wokół rozciągały się rozległe pagórki. Było słonecznie, ale wiatr wiał z zadziwiającą szybkością, prawie zdmuchując ich ze skały. Troy rozejrzał się; jego czarne włosy rozwiewały się teraz wokół głowy – ruchoma, ciemna oprawa dla jego twarzy.
-Nieźle, Seymore – krzyknął, przekrzykując wiatr.
-Dzięki, Troy – odparł Qwerty, również krzycząc. – Hej, Troy? – dodał, opierając się o zimny granit. – Co powiesz na to, żebyśmy wreszcie załatwili nasze sprawy raz na zawsze? Jesteśmy sami, poza czasem. Tylko ty i ja, Troy. Co ty na to?
Troy uśmiechnął się znowu, błyskając bielą zębów.
-O niczym innym nie marzę, Seymore. Co to za miejsce?
-Dartmoor! – odparł Qwerty ponad świstem powietrza.
-Wybierasz to miejsce, żeby umrzeć? – zapytał Troy.
-Nie! – krzyknął Qwerty. – Ale byłoby dobre jak każde inne.
Troy zaśmiał się głośno i klasnął w ręce.
-To mi się podoba, Seymore. Wreszcie zaczynasz brzmieć interesująco… - i Troy zeskoczył ze skały, biegnąc w dół jak kozica po górskich stokach.
Zanim Qwerty zdążył zareagować, poczuł, jak kamień pod nim chwieje się. Szybko ześlizgnął się w dół i schował się za kolejny blok granitu; silna fala rozbiła się o skałę, która pękła, ale nie poddała się.
Qwerty wyjrzał zza głazu i zobaczył, jak Troy śmieje się, jakby to wszystko było doskonałym dowcipem.
-To dopiero początek, Seymore. Zabawimy się! I przy okazji… Chyba już wiem, co zrobiłeś ze swoją małą przyjaciółką… Znajdę ją, nie martw się i wtedy…
Ale Troy nie skończył, bo silny cios telekinetyczny zwalił go z nóg.
Qwerty wysłał kolejny, ale Troy sparował go, podnosząc się. Qwerty jakby tylko na to czekał; wiatr zaczął wirować wokół Troya, spowijając go w całun tornada. Już myślał, że będzie po wszystkim, gdy wiatr zawył głucho i wystrzelił w górę, pędząc z rykiem z powrotem na Qwerty’ego. Ten skierował go w niebo, gdzie rozpłynął się powoli, jak para z lokomotywy.
-To wszystko, co potrafisz, Seymore? – krzyknął z dołu Troy.
Qwerty nie odpowiedział, ale wyrzucił z siebie falę energii, mocniejszą jeszcze niż ta, którą zaatakował Georga w sali treningowej. Ale Troy rozbił ją, jakby była mgłą.
Qwerty myślał gorączkowo. Wiedział, co potrafił zrobić Ragliani i zdawał sobie sprawę, że mogą tak spędzić wieki, aż obaj opadną z sił… Qwerty zastanowił się… Zadziałało to w przeszłości, może zadziała i teraz…
Kolejną część rozdziału 25-ego powieści można znaleźć TUTAJ (kliknij na LINK).
Wszystkie rozdziały w porządku chronologicznym można znaleźć w poście TUTAJ.
Pozostałe części książek można zakupić w wersjach papierowych na platformach Amazon lub ściągnąć za darmo jako ebooki na stronie beezar.pl. Linki poniżej:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz