środa, 20 czerwca 2018

Eksperyment Akturian

Mamy środę, środek tygodnia. Czas oderwać się trochę od pracy i obowiązków, prawda? Dlatego dzisiaj właśnie zapraszam na najnowsze opowiadanie zatytułowane "Eksperyment Akturian". Dlaczego Kaleb tak bardzo nie lubi lekcji historii? Kim są Akturianie? I dlaczego pan Actwell ma tak pomarszczoną twarz i musi poruszać się o lasce? Trochę sci-fi z morałem, ale zresztą przeczytajcie sami: 

Obraz zapożyczony STĄD (KLIKNIJ, ABY ZOBACZYĆ ŹRÓDŁO OBRAZU)


Eksperyment Akturian



Przez mgiełkę odchodzącego snu, Kaleb słyszał, jak co ranka, ptaki śpiewające za oknem. Często zastanawiał się, o czym rozmawiają. Nie było to ważne; chłopiec wiedział, że ptaki te są częścią niego samego tak samo, jak on jest częścią nich. Uśmiechnął się na tą myśl. Dobrze było wiedzieć, że nigdy nie jest się samemu w tym wielkim, cudownym wszechświecie.

                Zaraz jednak spoważniał. Dzisiaj był jeden z TYCH dni w szkole. Zwykle Kaleb lubił chodzić do szkoły. Wszyscy lubili. Uczyli się tam wielu ciekawych rzeczy, o tym, jak świat działa wokół nich, o przyrodzie, o liczbach… Odkąd tylko nauczył się liczyć, Kaleb pokochał cyfry. Dawały nieskończoną ilość kombinacji, coś, co nigdy się nie wyczerpie, nigdy się nie zużyje. Albo nauka o pierwiastkach, chemia, o tym, jak jedno reaguje z drugim. Jedne reakcje produkowały siłę niszczącą, inne budowały, a wszystko było harmonią we wspaniałym uniwersum, rozciągającym się na niewyobrażalne dystanse. Tak, szkoła nie mogła się nie podobać. Kto nie chciałby się uczyć?

                Jedynymi wyjątkami, kiedy Kaleb nie miał ochoty chodzić do szkoły były lekcje historii. Po ostatniej jego młodsza siostra, Enid, miała koszmary.

                Kaleb skrzywił się. Pamiętał okropne, czarno-białe fotografie zagłodzonych, nieżywych ludzi, innych niż on sam, a jednak tak podobnych, jak karykatury. Leżeli w szeregu, martwi, na ziemi, sama skóra i kości, a były ich dziesiątki, może setki. Było zaledwie pięć zdjęć, które wyświetlono dla całej szkoły na ogromnym wyświetlaczu w sali gimnastycznej, gdzie zwykle oglądali filmy instruktażowe albo komunikowali się z różnymi osobistościami na całym globie. Wtedy, przed ich oczami, pojawiły się powiększone obrazy pogromu, śmierci i zniszczenia.

                Niektórzy jego koledzy nie od razu uwierzyli, że to się stało naprawdę. Nie wszystkim mieściło się w głowie, że kiedyś ludzkość zdolna była do prowadzenia wojen i zabijania drugiego człowieka w tak okropny sposób.

                Pan Actwell opowiedział im o wojnie, którą nazwano Drugą Wojną Światową. O tym, jak trwał globalny konflikt i zamykano ludzi w ośrodkach, które ochrzczono „obozami koncentracyjnymi”. Wielu uśmiercono w komorach gazowych, a później spalono ich ciała. Pan Actwell wspomniał o śladach paznokci na ścianach tych komór, gdy ludzie desperacko próbowali się wydostać. Nikt się jednak nie uwolnił. To śniło się Enid dwa dni temu.

                Dla Kaleba ślady paznokci nie były najgorsze. Nie. Najgorsze było zrzucenie bomby atomowej na wyspy, które należały kiedyś do kraju Japonii. Kraj o nazwie Stany Zjednoczone dwa razy zbombardował Japonię. Ludzie spalili się w miastach, mnóstwo ludzi. Chłopiec nie mógł przestać o tym myśleć. Wyobrażał sobie, jak mieszkańcy tych aglomeracji prowadzący normalne życie, idący do pracy czy do szkoły, małe dzieci, starsi ludzie, zwierzęta, rośliny – jak wszyscy i wszystko zostali pochłonięci przez ogień, wicher ognia. Tak sobie to wyobrażał. Jako niszczycielski huragan, który ni stąd ni zowąd pochłonął tyle istnień. Niemal czuł go na sobie, czuł, jak w zwolnionym tempie zapalają się końcówki jego włosów, jak skóra zaczyna pokrywać się pęcherzami, jak eksploduje mózg pod wpływem atomowej energii… W szkole powiedzieli, że to wszystko stało się tak szybko, że ofiary nie miały nawet czasu na zorientowanie się, co się dzieje. Szybka śmierć, powiedzieli. Ale Kaleb jakoś w to nie wierzył. Wszyscy wiedzieli, że czas jest względny. Był niemal przekonany, że dla ludzi w Hiroszimie zwolnił wystarczająco, na tyle, aby mogli poczuć konsekwencje wybuchu.

                Bomby zrzucono dwa razy. To też zrobiło na nim wrażenie. Raz, to mogło być pomyłką. Szaloną pomyłką jakiegoś szaleńca. Ale dwa razy? To była przemyślana akcja. Ktoś zobaczył, co się stało i mimo wszystko zrzucił bombę ponownie. Trzy dni później, na miasto zwane Nagasaki. To… to było tak podłe, tak straszne, tak bardzo naruszające pokojowy porządek wszechświata, że nikt w szkole nie mógł tego zrozumieć. Nie istniał żaden powód, żaden, aby zrobić coś takiego.

                Kaleb westchnął i podniósł się z łóżka. Samo myślenie o lekcji historii wprowadzało negatywną energię do jego życia, do tej chwili, która powinna być przecież radosnym, optymistycznym porankiem. Czasem miał coś w rodzaju żalu do swoich nauczycieli, do szkoły, do dorosłych, że zmuszali go do zapoznania się z tą potworną historią ludzkości. A jednak akceptował ich wyjaśnienia, że trzeba o tym pamiętać, aby nigdy tego nie powtórzyć. Powiedzieli mu także, że wiedza o tym, jak to kiedyś było pozwoli im wszystkim bardziej doceniać to, co mają teraz. Każde pokolenie musi nauczyć się o błędach ludzkości, mówili, aby nie popełniać ich w przyszłości. Kaleb przetarł zaspane jeszcze powieki i bezwiednie pokiwał głową. Zdecydowanie, doceniał dzisiejszy świat. Odetchnął z ulgą, wiedząc, że te straszne, głupie czasy już minęły. A potem zszedł na śniadanie.



                Wszystko zmieniło się, gdy w roku 2143 Ziemianom objawili się Akturianie. Akturianie stworzyli ludzi i przez setki tysięcy lat obserwowali wyniki swojego eksperymentu. Założenie było takie, aby sprawdzić, jak rasa hominidów rozwinie się samoistnie i czy to w ogóle możliwe. Niestety, nie rozwijała się. Eksperyment miał być zakończony, ale grupa Akturian zdecydowała, że dadzą ludzkości ostatnią szansę. Zeszli więc na ziemię i próbowali nauczyć ludzi różnych rzeczy. Coś-tam ludzie pojmowali. Trochę. Ale mieli problemy ze zrozumieniem najprostszych zasad działania wszechświata, nie mówiąc już o medycynie i innych naukach.

                Akturianie stanęli więc przed trudnym wyborem: mogli zakończyć swój eksperyment i o nim całkiem zapomnieć, albo powoli i konsekwentnie pracować nad jego rozwojem. Wielu chciało po prostu dać sobie spokój. Wszystko to kosztowało ich sporo wysiłku. Ale wielu Akturian argumentowało, że skoro stworzyli kreatury myślące, które znikome informacje jednak przyswajały, nie wolno im było popełnić ludobójstwa. Ta frakcja wygrała jako moralnie właściwa.

                Tak też nie dali sobie spokoju. Powoli, bardzo powoli, ulepszali model ludzki, aż w końcu hominidy zaczęły pojmować coraz więcej. I nagle rozwinęły się prężne, inteligentne cywilizacje… Ale niemądre. Okazało się, że gdzieś w procesie kreacji Akturianie popełnili poważny błąd, ponieważ rasa ludzka stosowała przemoc wobec własnego i innych gatunków. Akturianie, którzy są najbardziej pokojową rasą we wszechświecie, drapali się z zastanowieniem po głowie i nie wiedzieli, gdzie kryła się ich pomyłka. Jak to się stało, że ich własne dzieci – czasem tak pieszczotliwie nazywali ludzi – były zdolne do zabijania siebie nawzajem w okrutny sposób? W dodatku, gdy przyjrzeli się bliżej, okazało się, że istoty ludzkie nie tylko są zdolne do mordowania, ale w dodatku robią mnóstwo innych obrzydliwych rzeczy. To naprawdę ich zszokowało. W rozczarowaniu i zdziwieniu obserwowali więc to, co działo się na Ziemi. Jako że Akturianie żyją kilka stuleci, zabrało im trochę czasu, by otrząsnąć się z owego szoku i zdecydować, co z tym zrobić. Przecież teraz już na pewno nie mogli wyeliminować ludzkiej rasy z wszechświata! Nie po tylu stuleciach!

                Ale nie mogli też pozwolić na to, by procedery, których dopuszczali się ludzie trwały… Akturianie zaczęli więc dyskretnie wpływać na ludzkość. Zniesiono niewolnictwo, wprowadzono zasady prawne, demokrację, dążono do unifikacji krajów i narodów. A jednak istoty ludzkie wciąż wracały do mordowania innych ludzkich istot. W dodatku rujnowały świat, który dali im Akturianie. Ta piękna, niebieska planeta zaczęła cierpieć. Akturianie czuli, jak uniwersalna Siła Wyższa chwieje się, jak zmarszczki zła i zniszczenia pojawiają się na idealnej, pełnej harmonii tafli wszechświata. Widzieli, jak ludzkie istoty bezsensownie ubijają zwierzęta, jak hodują je dla mięsa w okropnych warunkach; jak wybijają piękne, majestatyczne istoty żyjące w oceanach, jak produkują całą masę niepotrzebnych śmieci, aby później zatruwać nimi wody i lądy… Jak szkodliwe dymy i odpadki przedostają się do tego wspaniałego, wrażliwego ekosystemu, który tworzył im przecież warunki do życia…

                Aż przyszedł moment, kiedy Akturianie nie mogli dłużej tego akceptować. W końcu byli za to wszystko odpowiedzialni. To oni stworzyli te swoje dzieci, które niestety nie potrafiły się zachować. Trzeba było nauczyć je nie tylko zasad, ale także odpowiedzialności.

                Był tylko jeden sposób na dokonanie powyższego. Inna rasa być może użyłaby jakichś cięższych form perswazji, może rozkazałaby ludzkości, aby wreszcie pozbierali się do kupy i zaczęli zachowywać lepiej. Może użyłaby metody kija i marchewki. A może w ogóle zabiłaby wszystkich i byłoby po problemie.

                Ale nie Akturianie. Akturianie są, co warto jeszcze raz podkreślić, najbardziej pokojowo nastawionymi istotami w uniwersum. Mają przy tym najlepszą technologię i system wartości, no i swoje zdolności. To swoista ironia losu; przeciętny Akturianin samą myślą może unicestwić setki wrogów, jednym spojrzeniem, tak silną ma wolę i moc telekinetyczną. A jednak takie przypadki po prostu się nie zdarzają, ponieważ nikt z Akturianami nie zaczyna. Nawet gdyby chcieli, nie mają najmniejszego powodu, aby unicestwiać setek wrogów jednym spojrzeniem.

                Akturianie bowiem nie mają wrogów, tylko obecnych i przyszłych przyjaciół.

                W roku 2143 Akturianie objawili się więc ludzkości. W jednej chwili ich jakoby nie było i sama idea przybyszów pozaziemskich była szeroko wyśmiewana, w drugiej chwili Akturianie byli częścią otoczenia tak samo jak ziarna piasku, kaktusy, muchy i chmury. Jakby świat bez nich nigdy nie istniał.

                Bardzo szybko – w ciągu kilku dni zaledwie – Akturianie poprzez telepatyczny kontakt przekazali ludziom prawdę o wszechświecie. Pokazali wszystkim, że inni mieszkańcy Ziemi i cała otaczająca ich rzeczywistość to tak naprawdę kosmiczny pył, który przybiera różne formy i energia, która pochodzi od Siły Wyższej. Siła Wyższa zaś to nic innego jak właśnie wieczny producent tej energii, ożywiający wszystko, w tym Akturian. Ludzie przekonali się wtedy, że jeśli daje się komuś w szczękę, to jest tak, jakby się biło samego siebie, bo po pierwsze, my wszyscy jesteśmy jednym, czyli częścią kosmosu, a po drugie prędzej czy później ta energia wróci. Koncept był to znany, nazwany „karmą”, ale przedtem nikt nie brał tego tak poważnie, jak powinien. Oczywiście, nie znaczy to, że ludzie natychmiast przestali się walić w szczęki. Ale tak na wszelki wypadek każdy uważał, żeby nie wybić drugiemu zębów.

                Potem Akturianie rozbroili świat. Pozabierali wszystkie głowice nuklearne, potem rakiety balistyczne, potem czołgi, działa, strzelby, pistolety… Wszystko. Ludziom pozostały jedynie pałki, którymi mogli się zdzielić po głowach. Oczywiście, na początku nazwano to inwazją i szefowie byłych państw bardzo się awanturowali, że to jest przemoc i przymusowe rozbrojenie, i co to będzie, jak ich inni kosmici będą chcieli podbić… Na co Akturianie zademonstrowali im, co mogą zrobić poprzez rozwalenie kilku gór siłą umysłu (potem je odbudowali). Argumentowali przy tym, że ludzie ciągle żyją, więc mogą czuć się bezpieczni. Obiecali, że odtąd Ziemia będzie już zawsze pod protekcją Akturian, a oni wrogów nie mają, więc ludzie też nie będą mieli. Głowy państw i wielu innych idiotów nadal nie byli przekonani, ale jak spotkali się z innymi rasami, które żyją we wszechświecie i wszyscy zgodnie przysięgli, że co złego, to nie oni, a Akturianie to ich dozgonni przyjaciele, w końcu się trochę uspokoili. Akturianie już na stałe wprowadzili się na Ziemię i zaczęli na całego uczyć ludzi, jak to naprawdę jest w kosmosie i o tym, jak ich stworzyli.

                Następnym krokiem było więc zrozumienie, że wszystkie religie wzięły się z nieporozumień w kontaktach ludzkości z Akturianami. Z pewnym zaskoczeniem Akturianie odkryli, że ludzie uważali ich za bogów, w różnych wersjach. Ich badania nad ludzkością sugerowały coś podobnego już wcześniej, jednak był to koncept tak fantastyczny, że kręgi akademickie Akturian zajmujące się tym problemem zwyczajnie nie akceptowały tej opcji. Siła Wyższa była zawsze tak oczywista dla Akturian, że zwyczajnie nie mieściło im się w głowach, że ktoś mógłby jej nie zauważyć i zamiast tego przypisywać jej działanie jakimkolwiek istotom.

                Kiedy ludzie zrozumieli, że ich religie to tylko kompromitujące nieporozumienia, okazało się, że większość powodów do kłótni, walk, wojen i ogólnego braku sympatii do innych po prostu zniknęła. Wszystkie zwyczaje, kościoły, posty, święcenia, ubiory dyktowane wierzeniami i inne tego rodzaju sprawy zwyczajnie przestały się liczyć. Ludzie – chcąc nie chcąc – zjednoczyli się z Siłą Wyższą. Trudno było tego uniknąć, bo każdy czuł ją w kościach, w umysłach, wokół siebie. Świat nagle stał się piękniejszy, bardziej satysfakcjonujący, zaczął MIEĆ SENS. Nawet ci, którzy nadal próbowali się kłócić o religię jakoś stracili do tego zapał, bo po prostu nie było o co… Znalazło się jeszcze paru takich, co wychodzili na ulice z gramofonami i coś-tam krzyczeli, ale po kilkunastu minutach dawali sobie spokój i zaczynali rozmyślać nad innymi rzeczami. Kilku nawet wynalazło nowe sposoby na recykling plastiku, a jeden delikwent poszedł i skonstruował silnik napędzany deszczówką, zainspirowany deszczową pogodą tego dnia. 

                Przestały się też liczyć pieniądze. To znaczy ludzie nadal je zarabiali i kupowali za nie rzeczy, ale tak naprawdę były one tylko swoistym symbolem przeszłości. W końcu wyszły z obiegu. Trochę to zajęło, ale po jakimś czasie wszyscy dali sobie spokój z płaceniem za rzeczy. Każdy robił swoje i już. Co kto chciał, to miał. Gdy ktoś miał ochotę na luksusowy jacht, to zwyczajnie szedł do portu i sobie taki brał. Jeśli przeciętny człowiek miał ochotę na rok wakacji, to jechał w dowolne miejsce i wypoczywał. A jak chciał pomieszkać w willi z basenem, to mu taką budowano i każdy sobie trochę poużywał. Ludzie zaczęli traktować innych tak, jak sami chcieli być traktowani, bo przecież każdy był częścią drugiego. To, co robisz drugiemu, robisz sobie, brzmiało nowe motto ludzkości. Więc każdy solidarnie pracował, bo wszyscy wiedzieli, że prędzej czy później dostaną to, co dają.

                Przyczyniło się do tego wyjaśnienie Akturian co do śmierci. Było to zawsze wielką zagadką i każdy się okropnie bał, co to będzie, jak się umrze. Akturianie potwierdzili prawdę o reinkarnacji i udowodnili ludzkości, że nikt nie odchodzi do piekła czy nieba (w ogóle była to dla nich bardzo śmieszna idea i nie mogli powstrzymać się od uśmiechu, gdy dowiedzieli się, że takie przekonania co do konsekwencji umierania są dość powszechne). Każda materia, energia, dusza, czy jak tam jeszcze sobie to ludzie nazwali, wraca. I znowu to coś, co nazywa się karmą ma tu zastosowanie – nawet jeśli w jednym życiu coś ci się zwyczajnie spieprzy i nie dostaniesz zapłaty za dobre rzeczy, które robisz, to w przyszłym życiu jednak będzie ci dobrze. Akturianie nauczyli ludzi patrzeć na ich istnienie w szerszym zakresie.

                A potem, już otwarcie, pozmieniali ludziom DNA. Wyeliminowali proces starzenia prawie całkiem, podobnie jak choroby, doskonaląc rasę ludzką do poziomu bliskiego sobie. Zorientowali się, gdzie popełnili błąd w swoim oryginalnym projekcie i będąc „na miejscu”, mając przyzwolenie ludzi i ich akceptację do eksperymentowania, szybko go naprawili. Dzięki bezpośredniemu kontaktowi z ludźmi usunęli bowiem moralne przeszkody – Akturianie nie chcieli zmieniać nikogo bez potwierdzenia, że ich „dzieciom” to nie przeszkadza. Okazało się nawet, że ludzkie istoty doskonale rozumiały swoje niedoskonałości i chciały rozwijać się w pozytywnym kierunku. Do Akturian ustawiały się kolejki „królików doświadczalnych”, którzy z uśmiechem poddawali się zmianom. W ten sposób w ciągu zaledwie trzech pokoleń ludzie zmienili się nie tylko fizycznie, żyjąc po kilka stuleci, ale też mentalnie, posiadając większe, bardziej rozwinięte mózgi i silniejszy zestaw zasad moralnych wbudowany w nie od podstaw. Stawali się tak mądrzy i niemal tak silni, jak Akturianie, i byli równie pokojowo nastawieni. Przeszłość pełna zbrojeń, nienawiści, wykorzystywania innych i antagonizmów była jakby złym snem.

                Akturianie wiedzieli jednak, że ludzie nie mogą zapomnieć, jak długą drogę przeszli. Każdy zgodził się, że zawstydzająca historia nie może być zapomniana, gdyż wydarzyła się naprawdę i nie może nigdy się powtórzyć.  Wojny i nienawiść wzbudzały teraz we wszystkich prawdziwy niesmak, smutek i zażenowanie, ale pozostawały częścią dziedzictwa ludzkości.



                Kaleb siedział na wygodnej pufie, otoczony przez swoich rówieśników. Czuł ich niepokój, tak samo jak oni wyczuwali jego. Nikt nie lubił tych lekcji historii i nerwowe oczekiwanie niemal wisiało nad nimi w powietrzu.

                Wyświetlacz mrugnął i pan Actwell pojawił się na ekranie. Dzisiaj miał być kolejny jego wykład. Chłopiec odszukał wzrokiem swoją siostrę. Enid siedziała z nogami podkurczonymi pod siebie, z rękami oplatającymi kolana. Rzadko widział ją w tej pozie i wiedział, że jest teraz po prostu nieszczęśliwa.

                Pan Actwell odchrząknął i przywitał ich miło pomarszczonym uśmiechem. Pomimo jego okropnych historii, był miłym, przyjaznym starszym panem. Miał co najmniej dwieście pięćdziesiąt lat i ciągle pamiętał czasy zanim Akturianie wyjawili ludziom prawdę o swoim eksperymencie. Jako jeden z pierwszych poddał się zmianom w DNA i jako jeden z niewielu ze starego pokolenia osiągnął długowieczność. Ceną za to był jednak wygląd. Dzisiejsi 200-latkowie wyglądali nadal młodo, byli wysocy i smukli, a pan Actwell był pomarszczony jak tafla wody w czasie ulewy, niski i korpulentny. Ledwo się też ruszał i musiał używać laski, aby chodzić. Kaleb nie znał nikogo innego, kto musiałby uciekać się do takich metod, żeby umożliwić sobie poruszanie.

Staruszek nie był co prawda świadkiem wszystkich wojen, o których opowiadał, ale brał udział w jednym strasznym konflikcie, o którym nie chciał zbyt wiele rozmawiać. Raz o nim wspomniał, a potem szybko zmienił temat. Kaleb czasem zastanawiał się, ilu ludzi pan Actwell musiał wtedy zabić i jak smutno musiało mu być teraz z tego powodu.

-Dzisiaj mam opowiedzieć wam o tym, jak nasz świat był kiedyś podzielony na różne kraje. Dzisiaj nazywamy to podziałem administracyjnym – zaczął pan Actwell z lekkim westchnieniem. Wiedział doskonale, że dzieci i młodzież zgromadzeni przed nim nie cierpią tego przedmiotu. Na jego twarzy łatwo było wyczytać, że wcale nie chciał o tym wszystkim mówić i najchętniej zapomniałby o przeszłości. Miał jednak przy tym wysoce rozwinięte poczucie obowiązku i rozumiał, dlaczego poproszono go, aby przeprowadził serię tych wykładów.

Kontynuował więc:

-Ziemia nie zawsze była Szwajcarią kosmosu – Kaleb nie widział, co to jest Szwajcaria, ale wbrew sobie słuchał pilnie. – Ludzie mieli wtedy różne narodowości i każdy musiał mieć tak zwany paszport – pan Actwell zaprezentował im małą, czerwoną książeczkę z zagiętym rogiem. Chłopiec zobaczył na niej nieco przyblakły emblemat, który nic mu nie mówił. Kilka złotawych, wyblakłych linii, to wszystko. A jednak ten kawałek papieru wywarł na nim jakieś niepokojące, straszne wrażenie. – To był mój paszport – dodał pan Actwell ponownie wzdychając.

                A następnie opowiedział im straszną historię o tym, jak ludzie nie mogli wolno podróżować po swojej planecie, tylko na jakichś wymyślonych granicach, liniach, które ktoś-tam sobie wyobraził, musieli pokazywać książkę ze swoim zdjęciem. Nie wszystkich wszędzie wpuszczano. A już na pewno nie można było się gdzieś przeprowadzić, żeby sobie po prostu mieszkać, pracować i żyć. Kaleb poczuł znajome, nieprzyjemne mrowienie w żołądku, które pojawiało się zawsze, gdy słyszał o niesprawiedliwości tamtego świata. Kilkoro dzieci otwarcie płakało, gdy pan Actwell opowiedział im, jak ludzie uciekali przed wojnami, a kraje, w których panował pokój nie chciały im pozwolić przekroczyć tej wymyślonej „granicy”. Niektóre dzieci traciły przez to rodziny, wszystko to było niebezpieczne, ludzie próbowali nielegalnych wtedy środków tylko po to, aby osiedlić się gdzie indziej…

                Było to wstrząsające. Kaleb zrozumiał, że sam zaciska dłonie, jakby próbował bronić się przed informacjami napływającymi do niego z wyolbrzymionych ust pana Actwella, obecnego na wyświetlaczu, który zajmował całą ścianę sali gimnastycznej.

                W dniu dzisiejszym każdy po prostu jechał, gdzie chciał. Nikt nie myślał nawet o przynależności do jakiegokolwiek miejsca. Wszyscy mieszkali po prostu na Ziemi, a byli i tak częścią Kosmosu, i tylko to się liczyło. Mało tego, na Ziemię przeprowadzili się nie tylko Akturianie, ale też inne, przyjaźnie nastawione rasy, a spora grupa ludzi wybrała mieszkanie na innych planetach. Nikt nie narzekał, każdy po prostu robił swoje. To prawda, że nie wszyscy wybierali się w podróże interplanetarne, bo zwyczajnie nie mieli ochoty na zwiedzanie przestrzeni kosmicznej (nawet niektórzy Akturianie mieli po lotach bóle głowy i byli nieco osowiali). Ale każda szkoła organizowała co roku wyprawy na orbitę Ziemi, aby każdy człowiek choć raz zobaczył, jak piękna jest planeta z tej perspektywy. Poza tym pomagało to w uczeniu się o zjawiskach atmosferycznych, aktywności wulkanów i ogólnie geografii.

                Ale brak możliwości podróżowania w obrębie własnego świata był po prostu śmieszny. Nie, nie śmieszny. Tragiczny. Kaleb ze współczuciem pomyślał o tych wszystkich biednych, biednych ludziach, zamkniętych na swoim terytorium jak… jak jakieś zwierzęta w ZOO… Pan Actwell opowiedział im o cyrkach i ZOO kilka miesięcy temu. Enid do tej pory nie przeszła nad tym do porządku dziennego.

                A przecież przemieszczanie się było rzeczą tak naturalną, jak oddychanie. Wszystko przemieszczało się na Ziemi: ptaki, ryby, owady, no, wszystkie zwierzęta… Nawet lądy powoli zmieniały swoje położenie. Nawet prądy oceaniczne, czyli po prostu woda, opływały kulę ziemską. Migracja ludności była rzeczą tak naturalną, jak… jak oddychanie, czy coś w tym rodzaju. Przecież ludzie preferowali różne miejsca! Na samą myśl, że on, Kaleb, a także jego siostra, rodzice i wszyscy koledzy musieliby na zawsze pozostać w tym samym miejscu, bo jakaś głupia książka nie pozwoliłaby im się przenieść w góry, jeśli by tego zechcieli, chłopiec dostawał gęsiej skórki. Jak dobrze, że te czasy już minęły!



                Po skończonych lekcjach on i Enid wracali razem ze szkoły. Miło było tak iść przez zielony park, ramię w ramię, wiedząc, że makabryczny okres w historii skończył się i te okropieństwa nigdy nie wrócą. Kaleb odetchnął głęboko, myśląc o tym, że kiedyś, dawno temu, dzieci musiały wracać do domów przez świat z zanieczyszczonym powietrzem, przez smog, który unosił się z ich pojazdów (czy jakoś tak; Kaleb nie do końca zrozumiał, czym był smog). Dopiero po chwili zauważył więc, że Enid jest dzisiaj wyjątkowo cicho. Szła z nosem na kwintę, smutna i przygarbiona. Była tak niepodobna do siebie, że aż objął ją ramieniem.

-Hej, nie przejmuj się tak bardzo… - zaczął niepewnie.

Reakcja jej bardzo go zaskoczyła. Enid zatrzymała się gwałtownie, strząsając z siebie braterskie ramię i marszcząc groźnie brwi. Nigdy jej taką nie widział.

-Nie rozumiem, dlaczego musimy o tym wszystkim słuchać! – wyrzuciła z siebie gniewnie. Kaleb wiedział, że ma na myśli lekcje historii. – Przecież to już nigdy nie wróci! Przecież to już przeszłość! Już nie jesteśmy baraba… barbarba… Barbarzańcami!

                Kaleb pokiwał tylko głową, pozwalając jej mówić. I nawet nie uśmiechnął się, kiedy przekręciła słowo „barbarzyńcy”. Czasami zdarzało jej się przekręcać różne wyrazy.

-Nie rozumiem, czemu nam się to… wypomina! To nie nasza wina. My jesteśmy już innymi ludźmi. Nikt na tej planecie nie zachowałby się już w ten sposób, wszyscy o tym wiemy! Nie ma już wojen! Nie ma okrucieństwa! Nie ma granic! Nie ma tych wszystkich dziwnych, głupich zasad! Nie ma podziałów! Nie wiem, dlaczego nie możemy uwolnić się od tej strasznej przeszłości. Nie rozumiem… - urwała, opuszczając bezradnie ręce. – To wszystko sprawia, że jestem bardzo nieszczęśliwa – dodała z rezygnacją.

                Kaleb zorientował się, że jej wybuch się skończył i znów objął ją ramieniem. Tym razem oparła głowę o jego ramię i uśmiechnęła się słabo.

-Przepraszam – powiedziała.

                On uśmiechnął się tylko i poklepał ją delikatnie po plecach, zapewniając, że to nic nie szkodzi.

-Wiesz… - zaczął po chwili, gdy znów ruszyli przed siebie. – Ja myślę, że to nie o to chodzi.

                Enid popatrzyła na niego pytająco, ale Kaleb spoglądał tylko przed siebie, jakby czerpał natchnienie gdzieś z horyzontu.

-Musimy wiedzieć, gdzie prowadzi złość, chciwość, pragnienie władzy, tak. To jest lekcja dla nas. Ale wydaje mi się, że to Akturianie nie mogą o tym zapomnieć.

-Co masz na myśli? – dziewczynka spytała z zaskoczeniem.

-Wiesz, siostrzyczko, ludzie są ich eksperymentem. I przez długi, długi czas ten eksperyment nie szedł najlepiej. Zostało wyrządzone dużo zła. Nasza historia ma być nie tylko ostrzeżeniem dla nas, ale też dla Akturian. Tak myślę. To ważne, żeby pamiętać. Żeby nie popełniać błędów przy kreowaniu czegoś nowego…

                Enid zastanowiła się nad tym przez chwilę.

-Myślę, że masz rację – odparła w końcu. – I bardzo się cieszę, że ewoluowaliśmy jako ludzie. I nawet jeśli Akturianie popełnili błędy, naprawili je.

                Kaleb zauważył, że poprawnie wypowiedziała słowo „wyewoluowaliśmy”. Pochwalił ją za to, a ona wyraźnie się ucieszyła.

-Myślę, że na tym powinniśmy się skupić. Na teraźniejszości. To jest ważne. Bo nasz świat jest piękny – powiedział jeszcze i oboje, Kaleb i Enid, poszli przed siebie, do domu, na obiad, teraz w dużo lepszych humorach, śmiejąc się i słuchając śpiewu ptaków.

1 komentarz: