Mamy środę, środek tygodnia. Czas oderwać się trochę od pracy i obowiązków, prawda? Dlatego dzisiaj właśnie zapraszam na najnowsze opowiadanie zatytułowane "Eksperyment Akturian". Dlaczego Kaleb tak bardzo nie lubi lekcji historii? Kim są Akturianie? I dlaczego pan Actwell ma tak pomarszczoną twarz i musi poruszać się o lasce? Trochę sci-fi z morałem, ale zresztą przeczytajcie sami:
Obraz zapożyczony STĄD (KLIKNIJ, ABY ZOBACZYĆ ŹRÓDŁO OBRAZU) |
Eksperyment Akturian
Przez mgiełkę odchodzącego snu, Kaleb
słyszał, jak co ranka, ptaki śpiewające za oknem. Często zastanawiał się, o
czym rozmawiają. Nie było to ważne; chłopiec wiedział, że ptaki te są częścią
niego samego tak samo, jak on jest częścią nich. Uśmiechnął się na tą myśl.
Dobrze było wiedzieć, że nigdy nie jest się samemu w tym wielkim, cudownym
wszechświecie.
Zaraz
jednak spoważniał. Dzisiaj był jeden z TYCH dni w szkole. Zwykle Kaleb lubił
chodzić do szkoły. Wszyscy lubili. Uczyli się tam wielu ciekawych rzeczy, o
tym, jak świat działa wokół nich, o przyrodzie, o liczbach… Odkąd tylko nauczył
się liczyć, Kaleb pokochał cyfry. Dawały nieskończoną ilość kombinacji, coś, co
nigdy się nie wyczerpie, nigdy się nie zużyje. Albo nauka o pierwiastkach,
chemia, o tym, jak jedno reaguje z drugim. Jedne reakcje produkowały siłę
niszczącą, inne budowały, a wszystko było harmonią we wspaniałym uniwersum,
rozciągającym się na niewyobrażalne dystanse. Tak, szkoła nie mogła się nie
podobać. Kto nie chciałby się uczyć?
Jedynymi
wyjątkami, kiedy Kaleb nie miał ochoty chodzić do szkoły były lekcje historii.
Po ostatniej jego młodsza siostra, Enid, miała koszmary.
Kaleb
skrzywił się. Pamiętał okropne, czarno-białe fotografie zagłodzonych, nieżywych
ludzi, innych niż on sam, a jednak tak podobnych, jak karykatury. Leżeli w
szeregu, martwi, na ziemi, sama skóra i kości, a były ich dziesiątki, może
setki. Było zaledwie pięć zdjęć, które wyświetlono dla całej szkoły na ogromnym
wyświetlaczu w sali gimnastycznej, gdzie zwykle oglądali filmy instruktażowe
albo komunikowali się z różnymi osobistościami na całym globie. Wtedy, przed
ich oczami, pojawiły się powiększone obrazy pogromu, śmierci i zniszczenia.
Niektórzy
jego koledzy nie od razu uwierzyli, że to się stało naprawdę. Nie wszystkim
mieściło się w głowie, że kiedyś ludzkość zdolna była do prowadzenia wojen i
zabijania drugiego człowieka w tak okropny sposób.
Pan
Actwell opowiedział im o wojnie, którą nazwano Drugą Wojną Światową. O tym, jak
trwał globalny konflikt i zamykano ludzi w ośrodkach, które ochrzczono „obozami
koncentracyjnymi”. Wielu uśmiercono w komorach gazowych, a później spalono ich
ciała. Pan Actwell wspomniał o śladach paznokci na ścianach tych komór, gdy
ludzie desperacko próbowali się wydostać. Nikt się jednak nie uwolnił. To śniło
się Enid dwa dni temu.
Dla
Kaleba ślady paznokci nie były najgorsze. Nie. Najgorsze było zrzucenie bomby
atomowej na wyspy, które należały kiedyś do kraju Japonii. Kraj o nazwie Stany
Zjednoczone dwa razy zbombardował Japonię. Ludzie spalili się w miastach,
mnóstwo ludzi. Chłopiec nie mógł przestać o tym myśleć. Wyobrażał sobie, jak mieszkańcy
tych aglomeracji prowadzący normalne życie, idący do pracy czy do szkoły, małe
dzieci, starsi ludzie, zwierzęta, rośliny – jak wszyscy i wszystko zostali
pochłonięci przez ogień, wicher ognia. Tak sobie to wyobrażał. Jako niszczycielski
huragan, który ni stąd ni zowąd pochłonął tyle istnień. Niemal czuł go na
sobie, czuł, jak w zwolnionym tempie zapalają się końcówki jego włosów, jak
skóra zaczyna pokrywać się pęcherzami, jak eksploduje mózg pod wpływem atomowej
energii… W szkole powiedzieli, że to wszystko stało się tak szybko, że ofiary
nie miały nawet czasu na zorientowanie się, co się dzieje. Szybka śmierć,
powiedzieli. Ale Kaleb jakoś w to nie wierzył. Wszyscy wiedzieli, że czas jest
względny. Był niemal przekonany, że dla ludzi w Hiroszimie zwolnił
wystarczająco, na tyle, aby mogli poczuć konsekwencje wybuchu.
Bomby
zrzucono dwa razy. To też zrobiło na nim wrażenie. Raz, to mogło być pomyłką. Szaloną
pomyłką jakiegoś szaleńca. Ale dwa razy? To była przemyślana akcja. Ktoś
zobaczył, co się stało i mimo wszystko zrzucił bombę ponownie. Trzy dni
później, na miasto zwane Nagasaki. To… to było tak podłe, tak straszne, tak
bardzo naruszające pokojowy porządek wszechświata, że nikt w szkole nie mógł tego
zrozumieć. Nie istniał żaden powód, żaden, aby zrobić coś takiego.
Kaleb
westchnął i podniósł się z łóżka. Samo myślenie o lekcji historii wprowadzało
negatywną energię do jego życia, do tej chwili, która powinna być przecież
radosnym, optymistycznym porankiem. Czasem miał coś w rodzaju żalu do swoich
nauczycieli, do szkoły, do dorosłych, że zmuszali go do zapoznania się z tą potworną
historią ludzkości. A jednak akceptował ich wyjaśnienia, że trzeba o tym
pamiętać, aby nigdy tego nie powtórzyć. Powiedzieli mu także, że wiedza o tym,
jak to kiedyś było pozwoli im wszystkim bardziej doceniać to, co mają teraz.
Każde pokolenie musi nauczyć się o błędach ludzkości, mówili, aby nie popełniać
ich w przyszłości. Kaleb przetarł zaspane jeszcze powieki i bezwiednie pokiwał
głową. Zdecydowanie, doceniał dzisiejszy świat. Odetchnął z ulgą, wiedząc, że
te straszne, głupie czasy już minęły. A potem zszedł na śniadanie.
Wszystko
zmieniło się, gdy w roku 2143 Ziemianom objawili się Akturianie. Akturianie
stworzyli ludzi i przez setki tysięcy lat obserwowali wyniki swojego
eksperymentu. Założenie było takie, aby sprawdzić, jak rasa hominidów rozwinie
się samoistnie i czy to w ogóle możliwe. Niestety, nie rozwijała się.
Eksperyment miał być zakończony, ale grupa Akturian zdecydowała, że dadzą
ludzkości ostatnią szansę. Zeszli więc na ziemię i próbowali nauczyć ludzi
różnych rzeczy. Coś-tam ludzie pojmowali. Trochę. Ale mieli problemy ze
zrozumieniem najprostszych zasad działania wszechświata, nie mówiąc już o
medycynie i innych naukach.
Akturianie
stanęli więc przed trudnym wyborem: mogli zakończyć swój eksperyment i o nim
całkiem zapomnieć, albo powoli i konsekwentnie pracować nad jego rozwojem.
Wielu chciało po prostu dać sobie spokój. Wszystko to kosztowało ich sporo
wysiłku. Ale wielu Akturian argumentowało, że skoro stworzyli kreatury myślące,
które znikome informacje jednak przyswajały, nie wolno im było popełnić
ludobójstwa. Ta frakcja wygrała jako moralnie właściwa.
Tak
też nie dali sobie spokoju. Powoli, bardzo powoli, ulepszali model ludzki, aż w
końcu hominidy zaczęły pojmować coraz więcej. I nagle rozwinęły się prężne,
inteligentne cywilizacje… Ale niemądre. Okazało się, że gdzieś w procesie
kreacji Akturianie popełnili poważny błąd, ponieważ rasa ludzka stosowała
przemoc wobec własnego i innych gatunków. Akturianie, którzy są najbardziej
pokojową rasą we wszechświecie, drapali się z zastanowieniem po głowie i nie
wiedzieli, gdzie kryła się ich pomyłka. Jak to się stało, że ich własne dzieci
– czasem tak pieszczotliwie nazywali ludzi – były zdolne do zabijania siebie
nawzajem w okrutny sposób? W dodatku, gdy przyjrzeli się bliżej, okazało się,
że istoty ludzkie nie tylko są zdolne do mordowania, ale w dodatku robią mnóstwo
innych obrzydliwych rzeczy. To naprawdę ich zszokowało. W rozczarowaniu i
zdziwieniu obserwowali więc to, co działo się na Ziemi. Jako że Akturianie żyją
kilka stuleci, zabrało im trochę czasu, by otrząsnąć się z owego szoku i
zdecydować, co z tym zrobić. Przecież teraz już na pewno nie mogli wyeliminować
ludzkiej rasy z wszechświata! Nie po tylu stuleciach!
Ale
nie mogli też pozwolić na to, by procedery, których dopuszczali się ludzie
trwały… Akturianie zaczęli więc dyskretnie wpływać na ludzkość. Zniesiono
niewolnictwo, wprowadzono zasady prawne, demokrację, dążono do unifikacji
krajów i narodów. A jednak istoty ludzkie wciąż wracały do mordowania innych
ludzkich istot. W dodatku rujnowały świat, który dali im Akturianie. Ta piękna,
niebieska planeta zaczęła cierpieć. Akturianie czuli, jak uniwersalna Siła
Wyższa chwieje się, jak zmarszczki zła i zniszczenia pojawiają się na idealnej,
pełnej harmonii tafli wszechświata. Widzieli, jak ludzkie istoty bezsensownie ubijają
zwierzęta, jak hodują je dla mięsa w okropnych warunkach; jak wybijają piękne,
majestatyczne istoty żyjące w oceanach, jak produkują całą masę niepotrzebnych
śmieci, aby później zatruwać nimi wody i lądy… Jak szkodliwe dymy i odpadki
przedostają się do tego wspaniałego, wrażliwego ekosystemu, który tworzył im
przecież warunki do życia…
Aż
przyszedł moment, kiedy Akturianie nie mogli dłużej tego akceptować. W końcu
byli za to wszystko odpowiedzialni. To oni stworzyli te swoje dzieci, które
niestety nie potrafiły się zachować. Trzeba było nauczyć je nie tylko zasad,
ale także odpowiedzialności.
Był
tylko jeden sposób na dokonanie powyższego. Inna rasa być może użyłaby jakichś
cięższych form perswazji, może rozkazałaby ludzkości, aby wreszcie pozbierali
się do kupy i zaczęli zachowywać lepiej. Może użyłaby metody kija i marchewki.
A może w ogóle zabiłaby wszystkich i byłoby po problemie.
Ale
nie Akturianie. Akturianie są, co warto jeszcze raz podkreślić, najbardziej
pokojowo nastawionymi istotami w uniwersum. Mają przy tym najlepszą technologię
i system wartości, no i swoje zdolności. To swoista ironia losu; przeciętny
Akturianin samą myślą może unicestwić setki wrogów, jednym spojrzeniem, tak
silną ma wolę i moc telekinetyczną. A jednak takie przypadki po prostu się nie
zdarzają, ponieważ nikt z Akturianami nie zaczyna. Nawet gdyby chcieli, nie
mają najmniejszego powodu, aby unicestwiać setek wrogów jednym spojrzeniem.
Akturianie
bowiem nie mają wrogów, tylko obecnych i przyszłych przyjaciół.
W
roku 2143 Akturianie objawili się więc ludzkości. W jednej chwili ich jakoby
nie było i sama idea przybyszów pozaziemskich była szeroko wyśmiewana, w
drugiej chwili Akturianie byli częścią otoczenia tak samo jak ziarna piasku,
kaktusy, muchy i chmury. Jakby świat bez nich nigdy nie istniał.
Bardzo
szybko – w ciągu kilku dni zaledwie – Akturianie poprzez telepatyczny kontakt
przekazali ludziom prawdę o wszechświecie. Pokazali wszystkim, że inni mieszkańcy
Ziemi i cała otaczająca ich rzeczywistość to tak naprawdę kosmiczny pył, który
przybiera różne formy i energia, która pochodzi od Siły Wyższej. Siła Wyższa
zaś to nic innego jak właśnie wieczny producent tej energii, ożywiający
wszystko, w tym Akturian. Ludzie przekonali się wtedy, że jeśli daje się komuś
w szczękę, to jest tak, jakby się biło samego siebie, bo po pierwsze, my
wszyscy jesteśmy jednym, czyli częścią kosmosu, a po drugie prędzej czy później
ta energia wróci. Koncept był to znany, nazwany „karmą”, ale przedtem nikt nie
brał tego tak poważnie, jak powinien. Oczywiście, nie znaczy to, że ludzie natychmiast
przestali się walić w szczęki. Ale tak na wszelki wypadek każdy uważał, żeby
nie wybić drugiemu zębów.
Potem
Akturianie rozbroili świat. Pozabierali wszystkie głowice nuklearne, potem
rakiety balistyczne, potem czołgi, działa, strzelby, pistolety… Wszystko.
Ludziom pozostały jedynie pałki, którymi mogli się zdzielić po głowach.
Oczywiście, na początku nazwano to inwazją i szefowie byłych państw bardzo się
awanturowali, że to jest przemoc i przymusowe rozbrojenie, i co to będzie, jak
ich inni kosmici będą chcieli podbić… Na co Akturianie zademonstrowali im, co
mogą zrobić poprzez rozwalenie kilku gór siłą umysłu (potem je odbudowali).
Argumentowali przy tym, że ludzie ciągle żyją, więc mogą czuć się bezpieczni.
Obiecali, że odtąd Ziemia będzie już zawsze pod protekcją Akturian, a oni
wrogów nie mają, więc ludzie też nie będą mieli. Głowy państw i wielu innych
idiotów nadal nie byli przekonani, ale jak spotkali się z innymi rasami, które
żyją we wszechświecie i wszyscy zgodnie przysięgli, że co złego, to nie oni, a
Akturianie to ich dozgonni przyjaciele, w końcu się trochę uspokoili. Akturianie
już na stałe wprowadzili się na Ziemię i zaczęli na całego uczyć ludzi, jak to
naprawdę jest w kosmosie i o tym, jak ich stworzyli.
Następnym
krokiem było więc zrozumienie, że wszystkie religie wzięły się z nieporozumień
w kontaktach ludzkości z Akturianami. Z pewnym zaskoczeniem Akturianie odkryli,
że ludzie uważali ich za bogów, w różnych wersjach. Ich badania nad ludzkością
sugerowały coś podobnego już wcześniej, jednak był to koncept tak fantastyczny,
że kręgi akademickie Akturian zajmujące się tym problemem zwyczajnie nie
akceptowały tej opcji. Siła Wyższa była zawsze tak oczywista dla Akturian, że
zwyczajnie nie mieściło im się w głowach, że ktoś mógłby jej nie zauważyć i
zamiast tego przypisywać jej działanie jakimkolwiek istotom.
Kiedy
ludzie zrozumieli, że ich religie to tylko kompromitujące nieporozumienia,
okazało się, że większość powodów do kłótni, walk, wojen i ogólnego braku
sympatii do innych po prostu zniknęła. Wszystkie zwyczaje, kościoły, posty,
święcenia, ubiory dyktowane wierzeniami i inne tego rodzaju sprawy zwyczajnie
przestały się liczyć. Ludzie – chcąc nie chcąc – zjednoczyli się z Siłą Wyższą.
Trudno było tego uniknąć, bo każdy czuł ją w kościach, w umysłach, wokół
siebie. Świat nagle stał się piękniejszy, bardziej satysfakcjonujący, zaczął
MIEĆ SENS. Nawet ci, którzy nadal próbowali się kłócić o religię jakoś stracili
do tego zapał, bo po prostu nie było o co… Znalazło się jeszcze paru takich, co
wychodzili na ulice z gramofonami i coś-tam krzyczeli, ale po kilkunastu
minutach dawali sobie spokój i zaczynali rozmyślać nad innymi rzeczami. Kilku
nawet wynalazło nowe sposoby na recykling plastiku, a jeden delikwent poszedł i
skonstruował silnik napędzany deszczówką, zainspirowany deszczową pogodą tego
dnia.
Przestały
się też liczyć pieniądze. To znaczy ludzie nadal je zarabiali i kupowali za nie
rzeczy, ale tak naprawdę były one tylko swoistym symbolem przeszłości. W końcu
wyszły z obiegu. Trochę to zajęło, ale po jakimś czasie wszyscy dali sobie
spokój z płaceniem za rzeczy. Każdy robił swoje i już. Co kto chciał, to miał.
Gdy ktoś miał ochotę na luksusowy jacht, to zwyczajnie szedł do portu i sobie
taki brał. Jeśli przeciętny człowiek miał ochotę na rok wakacji, to jechał w
dowolne miejsce i wypoczywał. A jak chciał pomieszkać w willi z basenem, to mu
taką budowano i każdy sobie trochę poużywał. Ludzie zaczęli traktować innych
tak, jak sami chcieli być traktowani, bo przecież każdy był częścią drugiego.
To, co robisz drugiemu, robisz sobie, brzmiało nowe motto ludzkości. Więc każdy
solidarnie pracował, bo wszyscy wiedzieli, że prędzej czy później dostaną to,
co dają.
Przyczyniło
się do tego wyjaśnienie Akturian co do śmierci. Było to zawsze wielką zagadką i
każdy się okropnie bał, co to będzie, jak się umrze. Akturianie potwierdzili prawdę
o reinkarnacji i udowodnili ludzkości, że nikt nie odchodzi do piekła czy nieba
(w ogóle była to dla nich bardzo śmieszna idea i nie mogli powstrzymać się od
uśmiechu, gdy dowiedzieli się, że takie przekonania co do konsekwencji
umierania są dość powszechne). Każda materia, energia, dusza, czy jak tam
jeszcze sobie to ludzie nazwali, wraca. I znowu to coś, co nazywa się karmą ma
tu zastosowanie – nawet jeśli w jednym życiu coś ci się zwyczajnie spieprzy i
nie dostaniesz zapłaty za dobre rzeczy, które robisz, to w przyszłym życiu jednak
będzie ci dobrze. Akturianie nauczyli ludzi patrzeć na ich istnienie w szerszym
zakresie.
A
potem, już otwarcie, pozmieniali ludziom DNA. Wyeliminowali proces starzenia
prawie całkiem, podobnie jak choroby, doskonaląc rasę ludzką do poziomu
bliskiego sobie. Zorientowali się, gdzie popełnili błąd w swoim oryginalnym
projekcie i będąc „na miejscu”, mając przyzwolenie ludzi i ich akceptację do
eksperymentowania, szybko go naprawili. Dzięki bezpośredniemu kontaktowi z
ludźmi usunęli bowiem moralne przeszkody – Akturianie nie chcieli zmieniać
nikogo bez potwierdzenia, że ich „dzieciom” to nie przeszkadza. Okazało się
nawet, że ludzkie istoty doskonale rozumiały swoje niedoskonałości i chciały
rozwijać się w pozytywnym kierunku. Do Akturian ustawiały się kolejki „królików
doświadczalnych”, którzy z uśmiechem poddawali się zmianom. W ten sposób w
ciągu zaledwie trzech pokoleń ludzie zmienili się nie tylko fizycznie, żyjąc po
kilka stuleci, ale też mentalnie, posiadając większe, bardziej rozwinięte mózgi
i silniejszy zestaw zasad moralnych wbudowany w nie od podstaw. Stawali się tak
mądrzy i niemal tak silni, jak Akturianie, i byli równie pokojowo nastawieni.
Przeszłość pełna zbrojeń, nienawiści, wykorzystywania innych i antagonizmów
była jakby złym snem.
Akturianie
wiedzieli jednak, że ludzie nie mogą zapomnieć, jak długą drogę przeszli. Każdy
zgodził się, że zawstydzająca historia nie może być zapomniana, gdyż wydarzyła
się naprawdę i nie może nigdy się powtórzyć. Wojny i nienawiść wzbudzały teraz we
wszystkich prawdziwy niesmak, smutek i zażenowanie, ale pozostawały częścią
dziedzictwa ludzkości.
Kaleb
siedział na wygodnej pufie, otoczony przez swoich rówieśników. Czuł ich
niepokój, tak samo jak oni wyczuwali jego. Nikt nie lubił tych lekcji historii
i nerwowe oczekiwanie niemal wisiało nad nimi w powietrzu.
Wyświetlacz
mrugnął i pan Actwell pojawił się na ekranie. Dzisiaj miał być kolejny jego
wykład. Chłopiec odszukał wzrokiem swoją siostrę. Enid siedziała z nogami
podkurczonymi pod siebie, z rękami oplatającymi kolana. Rzadko widział ją w tej
pozie i wiedział, że jest teraz po prostu nieszczęśliwa.
Pan
Actwell odchrząknął i przywitał ich miło pomarszczonym uśmiechem. Pomimo jego
okropnych historii, był miłym, przyjaznym starszym panem. Miał co najmniej
dwieście pięćdziesiąt lat i ciągle pamiętał czasy zanim Akturianie wyjawili
ludziom prawdę o swoim eksperymencie. Jako jeden z pierwszych poddał się
zmianom w DNA i jako jeden z niewielu ze starego pokolenia osiągnął
długowieczność. Ceną za to był jednak wygląd. Dzisiejsi 200-latkowie wyglądali
nadal młodo, byli wysocy i smukli, a pan Actwell był pomarszczony jak tafla
wody w czasie ulewy, niski i korpulentny. Ledwo się też ruszał i musiał używać
laski, aby chodzić. Kaleb nie znał nikogo innego, kto musiałby uciekać się do
takich metod, żeby umożliwić sobie poruszanie.
Staruszek nie był co prawda świadkiem
wszystkich wojen, o których opowiadał, ale brał udział w jednym strasznym
konflikcie, o którym nie chciał zbyt wiele rozmawiać. Raz o nim wspomniał, a
potem szybko zmienił temat. Kaleb czasem zastanawiał się, ilu ludzi pan Actwell
musiał wtedy zabić i jak smutno musiało mu być teraz z tego powodu.
-Dzisiaj mam opowiedzieć wam o tym, jak nasz świat
był kiedyś podzielony na różne kraje. Dzisiaj nazywamy to podziałem
administracyjnym – zaczął pan Actwell z lekkim westchnieniem. Wiedział
doskonale, że dzieci i młodzież zgromadzeni przed nim nie cierpią tego
przedmiotu. Na jego twarzy łatwo było wyczytać, że wcale nie chciał o tym
wszystkim mówić i najchętniej zapomniałby o przeszłości. Miał jednak przy tym
wysoce rozwinięte poczucie obowiązku i rozumiał, dlaczego poproszono go, aby
przeprowadził serię tych wykładów.
Kontynuował więc:
-Ziemia nie zawsze była Szwajcarią kosmosu – Kaleb
nie widział, co to jest Szwajcaria, ale wbrew sobie słuchał pilnie. – Ludzie
mieli wtedy różne narodowości i każdy musiał mieć tak zwany paszport – pan
Actwell zaprezentował im małą, czerwoną książeczkę z zagiętym rogiem. Chłopiec
zobaczył na niej nieco przyblakły emblemat, który nic mu nie mówił. Kilka
złotawych, wyblakłych linii, to wszystko. A jednak ten kawałek papieru wywarł
na nim jakieś niepokojące, straszne wrażenie. – To był mój paszport – dodał pan
Actwell ponownie wzdychając.
A
następnie opowiedział im straszną historię o tym, jak ludzie nie mogli wolno
podróżować po swojej planecie, tylko na jakichś wymyślonych granicach, liniach,
które ktoś-tam sobie wyobraził, musieli pokazywać książkę ze swoim zdjęciem.
Nie wszystkich wszędzie wpuszczano. A już na pewno nie można było się gdzieś
przeprowadzić, żeby sobie po prostu mieszkać, pracować i żyć. Kaleb poczuł
znajome, nieprzyjemne mrowienie w żołądku, które pojawiało się zawsze, gdy
słyszał o niesprawiedliwości tamtego świata. Kilkoro dzieci otwarcie płakało,
gdy pan Actwell opowiedział im, jak ludzie uciekali przed wojnami, a kraje, w
których panował pokój nie chciały im pozwolić przekroczyć tej wymyślonej
„granicy”. Niektóre dzieci traciły przez to rodziny, wszystko to było
niebezpieczne, ludzie próbowali nielegalnych wtedy środków tylko po to, aby
osiedlić się gdzie indziej…
Było
to wstrząsające. Kaleb zrozumiał, że sam zaciska dłonie, jakby próbował bronić
się przed informacjami napływającymi do niego z wyolbrzymionych ust pana
Actwella, obecnego na wyświetlaczu, który zajmował całą ścianę sali
gimnastycznej.
W
dniu dzisiejszym każdy po prostu jechał, gdzie chciał. Nikt nie myślał nawet o
przynależności do jakiegokolwiek miejsca. Wszyscy mieszkali po prostu na Ziemi,
a byli i tak częścią Kosmosu, i tylko to się liczyło. Mało tego, na Ziemię
przeprowadzili się nie tylko Akturianie, ale też inne, przyjaźnie nastawione
rasy, a spora grupa ludzi wybrała mieszkanie na innych planetach. Nikt nie
narzekał, każdy po prostu robił swoje. To prawda, że nie wszyscy wybierali się
w podróże interplanetarne, bo zwyczajnie nie mieli ochoty na zwiedzanie
przestrzeni kosmicznej (nawet niektórzy Akturianie mieli po lotach bóle głowy i
byli nieco osowiali). Ale każda szkoła organizowała co roku wyprawy na orbitę
Ziemi, aby każdy człowiek choć raz zobaczył, jak piękna jest planeta z tej
perspektywy. Poza tym pomagało to w uczeniu się o zjawiskach atmosferycznych,
aktywności wulkanów i ogólnie geografii.
Ale
brak możliwości podróżowania w obrębie własnego świata był po prostu śmieszny.
Nie, nie śmieszny. Tragiczny. Kaleb ze współczuciem pomyślał o tych wszystkich
biednych, biednych ludziach, zamkniętych na swoim terytorium jak… jak jakieś
zwierzęta w ZOO… Pan Actwell opowiedział im o cyrkach i ZOO kilka miesięcy
temu. Enid do tej pory nie przeszła nad tym do porządku dziennego.
A
przecież przemieszczanie się było rzeczą tak naturalną, jak oddychanie.
Wszystko przemieszczało się na Ziemi: ptaki, ryby, owady, no, wszystkie
zwierzęta… Nawet lądy powoli zmieniały swoje położenie. Nawet prądy oceaniczne,
czyli po prostu woda, opływały kulę ziemską. Migracja ludności była rzeczą tak
naturalną, jak… jak oddychanie, czy coś w tym rodzaju. Przecież ludzie
preferowali różne miejsca! Na samą myśl, że on, Kaleb, a także jego siostra,
rodzice i wszyscy koledzy musieliby na zawsze pozostać w tym samym miejscu, bo
jakaś głupia książka nie pozwoliłaby im się przenieść w góry, jeśli by tego
zechcieli, chłopiec dostawał gęsiej skórki. Jak dobrze, że te czasy już minęły!
Po
skończonych lekcjach on i Enid wracali razem ze szkoły. Miło było tak iść przez
zielony park, ramię w ramię, wiedząc, że makabryczny okres w historii skończył
się i te okropieństwa nigdy nie wrócą. Kaleb odetchnął głęboko, myśląc o tym,
że kiedyś, dawno temu, dzieci musiały wracać do domów przez świat z
zanieczyszczonym powietrzem, przez smog, który unosił się z ich pojazdów (czy
jakoś tak; Kaleb nie do końca zrozumiał, czym był smog). Dopiero po chwili
zauważył więc, że Enid jest dzisiaj wyjątkowo cicho. Szła z nosem na kwintę,
smutna i przygarbiona. Była tak niepodobna do siebie, że aż objął ją ramieniem.
-Hej, nie przejmuj się tak bardzo… - zaczął
niepewnie.
Reakcja jej bardzo go zaskoczyła. Enid
zatrzymała się gwałtownie, strząsając z siebie braterskie ramię i marszcząc
groźnie brwi. Nigdy jej taką nie widział.
-Nie rozumiem, dlaczego musimy o tym wszystkim
słuchać! – wyrzuciła z siebie gniewnie. Kaleb wiedział, że ma na myśli lekcje
historii. – Przecież to już nigdy nie wróci! Przecież to już przeszłość! Już
nie jesteśmy baraba… barbarba… Barbarzańcami!
Kaleb
pokiwał tylko głową, pozwalając jej mówić. I nawet nie uśmiechnął się, kiedy
przekręciła słowo „barbarzyńcy”. Czasami zdarzało jej się przekręcać różne wyrazy.
-Nie rozumiem, czemu nam się to… wypomina! To nie
nasza wina. My jesteśmy już innymi ludźmi. Nikt na tej planecie nie zachowałby
się już w ten sposób, wszyscy o tym wiemy! Nie ma już wojen! Nie ma
okrucieństwa! Nie ma granic! Nie ma tych wszystkich dziwnych, głupich zasad!
Nie ma podziałów! Nie wiem, dlaczego nie możemy uwolnić się od tej strasznej
przeszłości. Nie rozumiem… - urwała, opuszczając bezradnie ręce. – To wszystko
sprawia, że jestem bardzo nieszczęśliwa – dodała z rezygnacją.
Kaleb
zorientował się, że jej wybuch się skończył i znów objął ją ramieniem. Tym
razem oparła głowę o jego ramię i uśmiechnęła się słabo.
-Przepraszam – powiedziała.
On
uśmiechnął się tylko i poklepał ją delikatnie po plecach, zapewniając, że to
nic nie szkodzi.
-Wiesz… - zaczął po chwili, gdy znów ruszyli przed
siebie. – Ja myślę, że to nie o to chodzi.
Enid
popatrzyła na niego pytająco, ale Kaleb spoglądał tylko przed siebie, jakby czerpał
natchnienie gdzieś z horyzontu.
-Musimy wiedzieć, gdzie prowadzi złość, chciwość,
pragnienie władzy, tak. To jest lekcja dla nas. Ale wydaje mi się, że to
Akturianie nie mogą o tym zapomnieć.
-Co masz na myśli? – dziewczynka spytała z
zaskoczeniem.
-Wiesz, siostrzyczko, ludzie są ich eksperymentem.
I przez długi, długi czas ten eksperyment nie szedł najlepiej. Zostało
wyrządzone dużo zła. Nasza historia ma być nie tylko ostrzeżeniem dla nas, ale
też dla Akturian. Tak myślę. To ważne, żeby pamiętać. Żeby nie popełniać błędów
przy kreowaniu czegoś nowego…
Enid
zastanowiła się nad tym przez chwilę.
-Myślę, że masz rację – odparła w końcu. – I
bardzo się cieszę, że ewoluowaliśmy jako ludzie. I nawet jeśli Akturianie
popełnili błędy, naprawili je.
Kaleb
zauważył, że poprawnie wypowiedziała słowo „wyewoluowaliśmy”. Pochwalił ją za
to, a ona wyraźnie się ucieszyła.
-Myślę, że na tym powinniśmy się skupić. Na teraźniejszości.
To jest ważne. Bo nasz świat jest piękny – powiedział jeszcze i oboje, Kaleb i
Enid, poszli przed siebie, do domu, na obiad, teraz w dużo lepszych humorach,
śmiejąc się i słuchając śpiewu ptaków.
Ja tez jestem Akturianinem pozdrawiam bracia
OdpowiedzUsuń