niedziela, 16 października 2016

"Qwerty: W Stronę Słońca" - Rozdział XXI: "Przygotowania"

Qwerty ma wyruszyć na swoją pierwszą "misję" z nowym zespołem. Kierunek: Londyn. Cel: ktoś bardzo niebezpieczny... Coś tu jednak nie gra - żaden nowy pracownik Brentwood nie jest wysyłany w teren po zaledwie czterech dniach średnio udanych treningów... Tymczasem John próbuje przygotować zespół najlepiej, jak to możliwe. Dzisiaj zapraszam na pełny rozdział - specjalnie dla Amelii. :) Pozostałe rozdziały książki "Qwerty: W Stronę Słońca" (TOM V serii) w porządku chronologicznym można znaleźć w poście TUTAJ


QWERTY: W STRONĘ SŁOŃCA
TOM V

Dla Bogdana.

Poprzedni odcinek powieści znaleźć można TUTAJ (kliknij).

Rozdział 21

"Przygotowania"

*

Qwerty wyszedł od Jenny przed siódmą i pospieszył do siebie. Był najedzony i – ku swojemu zaskoczeniu – trochę pokrzepiony na duchu. Jenny opowiedziała mu trochę więcej o Brentwood, a on opisał jej Corfe Castle i Poole, najlepiej, jak potrafił. Okazało się, że – mimo wszystko – mają sporo wspólnego.

Zanim wyszedł, Jenny zajrzała jeszcze na jego ramię i zmieniła opatrunek; rana zasklepiała się z powrotem i Jenny tylko kręciła głową, zastanawiając się, jak on to robi. Ale Qwerty uśmiechał się tylko i nie odpowiadał.

John czekał już na niego.

-Qwerty, jutro wieczorem razem ze swoim zespołem wyruszysz do Londynu. Myślą, że znaleźli któregoś ze współpracowników Asqualora. Collard nie chce cię wysyłać, ja też nie… Ale – tu John skrzywił się – Pójdziesz. Ja nie wejdę z wami, ale będę obok, jeśli będziecie potrzebowali wsparcia. Pamiętaj, pracuj z nimi jako zespół, ok?

-Kto chce, żebym wziął w tym udział? – zapytał Qwerty.

John zawahał się, ale wymienił nazwisko, siląc się na obojętność.

-Nie znasz go – dodał.

Qwerty poczuł, jak mięśnie na karku napinają mu się nieznośnie, a głowa nagle zaczyna mu ciążyć. Było to to samo nazwisko, które zobaczył na projekcie ustawy, którą znalazł w sejfie wuja Matta. To do niego miał dostarczyć papiery… Przypomniał sobie słowa wuja Matta: „Nie spotkałem w życiu gorszego drania… Nie zdziwiłbym się, gdyby przez ostatnie lata rozmyślał nad tym, jak się ciebie pozbyć.” Qwerty czuł, że się poci, ale spojrzał na Johna, jakby to nazwisko nic mu nie mówiło.

-Jak się czujesz? – zapytał John.

-Świetnie – odparł Qwerty machinalnie.

-Qwerty, nie jestem Collardem. Jak się czujesz? Potrzebujesz czegoś?

-Wszystko ok, John, naprawdę… - powiedział i nagle usiadł na krześle, jakby coś go zmogło.

Asqualor, rozmnożony jak mrówki w mrowisku… Twarze jego przyjaciół… Westchnął.

John nie powiedział nic, tylko przysunął sobie drugie krzesło do stołu i milczał przez chwilę.

-Jak zmęczony jesteś, Qwerty?

Chłopiec popatrzył na niego, wzruszając ramionami.

-Trochę – odparł, czując, że wszystko go boli.

-To znaczy bardzo. Ale… hmm… może to ci pomoże. Chodź ze mną – powiedział John.

Qwerty chwycił kurtkę i obaj wyszli z budynku, kierując się wietrznymi, ciemnymi już teraz ulicami gdzieś, gdzie chłopiec jeszcze nie był. Nie szli długo; John zatrzymał się przed niewielkim garażem, nad którym znajdowały się ciemne teraz okna.

-To moje miejsce… Gdy zostaję w Brentwood. Nie zdarza mi się to często, ale czasami jest to poręczne. A to… - John otworzył garaż – jest coś, co zawsze poprawia mi humor… Sam go odrestaurowałem – dodał z odrobiną dumy.

Pod sufitem w garażu zapaliło się światło i Qwerty spojrzał na sportowego, niebieskiego Mustanga z odkrytym dachem. Przez maskę na przodzie biegły dwa białe paski. Karoseria lśniła. John otworzył Qwerty’emu drzwi, a sam wskoczył na siedzenie kierowcy.

-Wsiadaj – powiedział i odpalił samochód, który głośnym, równym rykiem zasygnalizował, że jest gotowy do drogi.

Qwerty z uśmiechem podziwu siadł koło Johna i wyjechali na zewnątrz; drzwi od garażu zamknęły się po cichu.

John już po chwili podjechał do bramy i podał swój identyfikator strażnikowi. Ten zeskanował go i otworzył szlaban; John wyjechał w ciemną noc, włączając długie światła.

Rycząc silnikiem, samochód pomknął po gładkiej, równej drodze prowadzącej w stronę klifu. Qwerty poczuł zimne powietrze na twarzy; noc była ciemna i ponura, ale widział mijane po drodze kształty – skały i drzewa przemykały obok nich, a on rozparł się na siedzeniu. Było coś relaksującego w tym pędzie, jakby zostawiając Brentwood za sobą, zostawiał tam również wszystkie swoje problemy.

-Widzisz, Qwerty – odezwał się John, przekrzykując ryk silnika. – Wielu ludzi, gdy już zaczyna posługiwać się telekinezą, używa jej do wszystkiego. Ludzie zapominają o innych przyjemnościach w życiu, jak jazda dobrym autem. Co z tego, że mogę się przenieść tysiące mil stąd w ciągu dwóch sekund? Godzinna przejażdżka tym cackiem zabierze mnie zaledwie kilkadziesiąt mil dalej, ale jest o wiele bardziej satysfakcjonująca! – John zaśmiał się i przyspieszył jeszcze trochę; przed sobą mieli prosty odcinek drogi. John najwidoczniej znał okolicę doskonale, bo zaraz zwolnił, ostrożnie pokonując ostry zakręt. W końcu zatrzymali się na niewielkim parkingu. John wyłączył silnik i zgasił światła. Gdy już oczy Qwerty’ego przyzwyczaiły się do ciemności zobaczył, że są na wysokim klifie, skąd rozpościerała się czerń morza. Przez chmury z trudem przebijał się srebrny blask księżyca. Wiał porywisty wiatr, ale John tylko machnął ręką, jakby odganiał muchę, i nagle znaleźli się w bezwietrznej przestrzeni. John wysiadł z samochodu i z rękami w kieszeniach podszedł bliżej krawędzi, spoglądając wokoło.

Qwerty wysiadł także; mimo zimnego powietrza w czasie jazdy, czuł się lepiej. Przestrzeń wokół niego sprawiała, że odetchnął pełną piersią. Dopiero teraz zrozumiał, że przez ostatnie dni czuł się jak w więzieniu, z własnej woli zamknięty w Brentwood.

-Od razu lepiej, prawda? – zapytał John.

Qwerty potwierdził, ale zaraz spochmurniał. Znów pomyślał o Ange, gdzieś wśród dalekiego oceanu. Po chwili zorientował się, że jego towarzysz obserwuje go uważnie.

-Przestań się zadręczać, Qwerty – powiedział. – Skup się na tym, co masz zrobić.

-John, ja nie wiem, czy mogę… Oni tutaj… - Qwerty pokręcił głową. – To czyste wariactwo! – wybuchnął nagle. – Collard… Anderson… Cała drużyna…

-Nagle Pilsdon Drive nie wydaje się takie złe, co? – zapytał John; Qwerty zerknął na niego, żeby sprawdzić, czy żartuje, ale John był poważny. Qwerty pomyślał o ciotce Adeli i kiwnął głową.

-Chyba tak…

Stali tak przez chwilę, aż John obudził się jakby i skinął na Qwerty’ego.

-Chcesz siąść za kółkiem? – zapytał, wskazując mu miejsce kierowcy.

Qwerty uśmiechnął się.

-Jesteś pewien, John? – zapytał.

-Jasne. Wsiadaj. Do Brentwood jest tylko jedna droga – dodał John.

Qwerty z przyjemnością usadowił się za kierownicą i ruszył przed siebie, włączając światła. Po raz pierwszy od kilku dni zmarszczka na czole nieco mu się zmniejszyła, a nikłe uczucie zadowolenia pojawiło się w jego umyśle. Samochód poddawał się jego woli i chłopiec miał wrażenie, jakby wreszcie mógł kontrolować jedną rzecz w swoim życiu i sprawić, by szła dokładnie po jego myśli, bez żadnych zgubnych konsekwencji. John włączył cicho radio i pomknęli przez pustkowia: jasny punkt przedzierający się przez ciemności.

Gdy dojechali do bramy, John znów podał identyfikator strażnikowi i kazał Qwerty’emu zatrzymać się przed jego kwaterą. Chłopak wysiadł, a John przesiadł się na stronę kierowcy.

-Dzięki, John – powiedział Qwerty.

-Nie ma sprawy. Teraz idź odpocznij. Czeka cię jutro długi dzień… i noc. O 9 masz spotkanie o szczegółach misji, przyjdę po ciebie pół godziny wcześniej, ok?

Skinął chłopcu i odjechał, a Qwerty wszedł do środka budynku.

Chciało mu się spać i pomyślał, że jeśli będzie miał szczęście, może uda mu się zasnąć zanim wspomnienia znów wedrą się w jego umysł.

*

O 8:30, gdy John zapukał do jego drzwi, Qwerty był już gotowy do wyjścia. Poszli razem do budynku, w którym Qwerty jeszcze nie był. Na dole znajdowała się siłownia, basen i ogromna sala treningowa, teraz pusta i z dwóch stron obłożona lustrami. Na górze były sale konferencyjne. Qwerty wszedł do jednej z nich, by znaleźć tam resztę swojego zespołu. Billa i Charlie nie było; Qwerty nie zobaczył też Anity. Oznaczało to, że nie było nikogo, kto chociaż po części byłby nastawiony do niego pozytywnie.

Qwerty zajął jedno z krzeseł wokół stołu, na samym brzegu. John poszedł w stronę Collarda, który stał już przy projektorze, przy którym grzebał Ibrahim. Mężczyźni wymienili powitania.

Collard wyjął z aktówki cienką teczkę i podał ją Johnowi.

-Gotowe? – zapytał Ibrahima, a ten skinął głową. Na stole pojawił się hologram; Qwerty zobaczył zwyczajną ulicę z rzędami domów po obu stronach.

-Ok – zaczął Collard, w tym jednym słowie zawierając tyle pozytywnej energii, że mimowolnie chciało się skinąć głową z aprobatą. – Dostaliśmy informację o tym, gdzie przebywa obecnie jeden ze współpracowników Asqualora. Nie wiemy kto, ale jest to ważna figura; nasze źródło nie podało nic więcej. Kierunek: północny Londyn. Szczegóły w folderach… - Collard podszedł do swojej aktówki i podał im sześć niegrubych teczek. Qwerty otworzył swoją i zobaczył kilka cienkich kartek. Nagle zamrugał oczami; przypomniało mu się, jak znalazł podobny folder w budynku Sunny Enterprises. Nie wiedział dlaczego, ale nagle ogarnęły go złe przeczucia. Otrząsnął się jednak, bo usłyszał, że Collard mówi coś do nich:

-…gdy już będziecie w środku – Collard pokazywał coś na hologramie, który roztaczał się przed nimi. – Mam nadzieję, że atak będzie niespodziewany, ale musicie uważać. Wchodzicie, załatwiacie, co macie załatwić i wychodzicie. Nie powinno być większych problemów. Qwerty, ty jesteś najsilniejszy i wiemy już, że sprawdzasz się w pojedynkach jeden na jednego… - Collard spojrzał na niego spod swoich równych, ciemnych brwi. Qwerty zauważył, że reszta zespołu poruszyła się niespokojnie, ale nikt nic nie powiedział. Chłopiec wbił wzrok w teczkę. – Ty się nim zajmiesz. Jeśli się uda, chcę go widzieć tutaj. Jeśli nie… - John chrząknął, ale Collard nie zwrócił na niego uwagi. – Zabij bez ostrzeżenia.

Qwerty znieruchomiał na chwilę, jakby ktoś wlał mu w żyły ołów. Tak, wiedział, że jest tutaj z konkretnego powodu, ale… Nie chciał tego robić. I sposób, w jaki Collard o tym mówił… Jakby chodziło o skoszenie trawnika!

-Jakieś pytania? – zapytał Collard, ale nikt się nie odezwał. George i Dani patrzyli na Qwerty’ego złym wzrokiem; Marek wyglądał, jakby chciał go nauczyć rozumu, a Svetlana miała minę, jakby Qwerty był czymś obrzydliwym. Przez chwilę wyglądała jak ciotka Adela. Tylko Ibrahim zdawał się być zajęty przeglądaniem szczegółów w swoim folderze.

-Doskonale! – powiedział entuzjastycznie Collard i zabrał się do wyjścia, zamykając z uśmiechem swoją teczkę. – John, zostawiam ich tobie. Powodzenia! – rzekł do nich, jakby mieli właśnie rozegrać mecz piłki nożnej.

Gdy Collard wyszedł, John potoczył po nich spojrzeniem.

-Macie działać jak jeden organizm, zrozumiano? Zrobimy szybką symulację dzisiaj po południu. Jak mówił Collard – John rzucił szybkie spojrzenie w stronę Qwerty’ego i ten od razu zgadł, że John wie, że nie słuchał. – Najpierw sprawdzimy tyły i domy obok. Sevtlana, Dani, to wasze zadanie. Ibrahim, ogród z tyłu. Jeśli jest szansa, że uda się dopaść kogoś z obstawy, nie przepuśćcie jej. Gdy już będziecie w środku, upewnijcie się, że dom jest pusty, za wyjątkiem naszego celu. Powinien być sam. Svetlana, wiesz, co masz robić. Qwerty, ty jesteś naszą główną siłą uderzeniową. A gdyby coś poszło nie tak… Wynoście się stamtąd prosto do Brentwood, nie chcę żadnych ofiar po naszej stronie. Zrozumiano?

Pokiwali głowami.

-Chcę was widzieć na dole punkt dwunasta. Tak, George?

-Czemu Seymore idzie z nami, w dodatku jako główny napastnik? Jest tu czwarty dzień.

-I zdążył już zrobić więcej niż ty przez dwa miesiące, George – odparł mu John z tłumionym gniewem. – Jeszcze jakieś pytania? Tak, Dani?

-Jakie będą konsekwencje tego? – zapytał Dani, wskazując na swoją twarz.

-Będziesz wyglądał jak Hannibal Lecter przez dwa tygodnie. Później ci przejdzie – powiedział John.

-Ale…

-Dani, twoje obrażenia wynikły podczas pojedynku. To standardowa procedura. Nie mamy podstaw, aby wyciągać jakiekolwiek konsekwencje. A między nami, powinieneś się nauczyć, żeby nie grzebać ludziom w głowie bez ich zgody – powiedział zimno John.

Dani nastroszył się jak kogut.

-Sugerujesz, że mam na co zasługuję, John? – zapytał z groźbą w głosie.

Mina Johna sugerowała jedno wielkie TAK. Ale John powiedział tylko:

-Niczego nie sugeruję. Mówię, że jest to kwestia manier. Znasz zasady. Ktoś ma jakieś pytania DOTYCZĄCE DZISIEJSZEJ MISJI? – zapytał z naciskiem, zwracając się do reszty zgromadzonych.

Nikt się więcej nie odezwał.

-Dobrze. Punkt 12:00 na dole. Znikajcie – dodał i dał dyskretny znak Qwerty’emu, by ten został. Qwerty udał, że upuszcza teczkę, z której wysypały się wszystkie papiery i rzucił się pod stół, aby je pozbierać. Gdy się wynurzył, był już sam z Johnem.

-Co się stało? – zapytał John. – Nie słuchałeś Collarda. Co jest?

-John, ja… mam złe przeczucia – powiedział Qwerty. – Nie powinienem dzisiaj iść.

John westchnął. Nauczył się już ufać instynktom Qwerty’ego.

-Nie mamy wyboru. Jeśli coś pójdzie nie tak, wracaj do Brentwood, ok? – powiedział John; w jego głosie brzmiały tłumiony gniew i bezsilność.

-Oni… oni mnie nie znoszą – powiedział Qwerty, jakby do siebie.

John zacisnął usta.

-To profesjonaliści. Nic ci się nie stanie. Zobaczymy się w południe, dobra, Qwerty? Mam jeszcze parę spraw do załatwienia. Spróbuj się trochę zrelaksować…

Qwerty skinął głową i przeniósł się do swojego pokoju.

*
„Historia” autorstwa Davida i Eveline Seymore’ów leżała na łóżku, odwrócona do góry grzbietem, otwarta mniej więcej po środku. Wystawała z niej pojedyncza, nieco wymięta kartka, która służyła jako zakładka; widać było na niej napis „Kod Honoru”, nakreślony nieco pochyłym pismem z lekkimi zawijasami. List od Matthew Seymore’a do jego siostrzeńca leżał rozłożony na poduszce; papier był już trochę starty, a atrament nieco wyblakły. Widać było, że ktoś czytał go często.
Na stole leżały równo porozkładane kartki, a na krześle – otwarty folder.

Qwerty chodził w jedną i w drugą stronę po pokoju, niespokojny. Miał jeszcze godzinę do symulacji na w sali treningowej i powinien chyba przygotować się, zjeść coś. Ale cała ta sprawa nie dawała mu spokoju. Miał złe przeczucia i jeśli była jedna rzecz, której nauczył się przez ostatnie kilka lat, to ufać swoim instynktom. Nie potrafił skupić się na niczym i w końcu ostrożnie zebrał wszystkie rzeczy z łóżka i schował je głęboko w szafie. Następnie jeszcze raz przejrzał papiery rozłożone na stole, ale nie doszukał się w nich niczego nowego.

Westchnął i przeniósł się do stołówki. Tam poszedł do bufetu, poprosił o bagietkę z kurczakiem i sok pomarańczowy, i usiadł w kącie pod oknem. Zjadł niechętnie, wyglądając przez okno i w końcu odstawił talerz i wrócił do pokoju, żeby się odświeżyć, znów chodząc wokół, jakby nie mógł sobie znaleźć miejsca.

Spoglądał co chwila na zegarek aż wskazał za piętnaście dwunasta i wtedy przeniósł się z powrotem do sali, którą minął wcześniej. Zobaczył, że Ibrahim siedzi w kącie z laptopem na kolanach. Nie wiedząc, co zrobić, Qwerty podszedł do ściany i oparł się o nią, w drugiej części rozległego pomieszczenia.

-Nie gryzę – powiedział mu Ibrahim, nie odrywając wzroku od komputera.

-Dobrze to słyszeć – powiedział Qwerty, zanim zdążył się powstrzymać. Ibrahim rzucił mu szybkie spojrzenie znad monitora.

-Możesz podejść bliżej. To ty mi dałeś w szczękę, nie ja tobie…

Qwerty skrzywił się trochę.

-Przepraszam. Nie miałem pojęcia, co robić. Jesteś bardzo szybki.

-A ty bardzo silny – powiedział Ibrahim, klikając w któryś przycisk i w końcu zamknął komputer. – Ale czuję, że coś cię dekoncentruje.

Qwerty zamilkł. Nie bardzo wiedział, co na to odpowiedzieć. Czy to aż tak rzucało się w oczy, że cały czas myślał o czymś… kimś innym? Ibrahim siedział spokojnie, patrząc na chłopca swoimi ciemnymi oczami.

-Nie pasujesz tu – powiedział w końcu.

-Ok, ok, dzięki – powiedział Qwerty z lekką irytacją. – Dzięki za wymawianie mi tego…

-To był komplement – powiedział Ibrahim i schował laptopa do torby.

Qwerty uniósł brwi do góry z wyrazem zaskoczenia, ale nie zdążył odpowiedzieć, bo na środku sali zjawił się John, a zaraz za nim Marek i Svetlana.

John wyjął z kieszeni niewielkie urządzenie i szybko zaczął coś na nim ustawiać. Za chwilę pojawili się George i Dani, obaj z niezadowolonymi minami. John skończył i podniósł wzrok.

-Jesteśmy już wszyscy? – zapytał. – Dobrze – kliknął coś na swoim pilocie i nagle sala zmieniła się w ulicę, którą Qwerty widział wcześniej na hologramie. Wszystko jednak było w rzeczywistych rozmiarach. Rozejrzał się wokół siebie; złudzenie było tak silne, że przez chwilę wydawało mu się, że przeniósł się właśnie do Londynu. Pod nogami czuł jednak wciąż posadzkę sali.

-Dobrze – powtórzył John. – Svetlana i Dani… Wy pojawiacie się z tyłu. Waszym zadaniem jest rozpoznanie – ilu ludzi jest w domu, co się dzieje w sąsiedztwie. Ibrahim?

Ibrahim podszedł bliżej.

-Ty lądujesz w ogrodzie. Jesteś najszybszy z nas, będziesz ochraniać tyły. Marek i George, wy czekacie na znak od pozostałych; waszym zadaniem jest zatroszczyć się o jakichkolwiek dodatkowych ludzi. Qwerty… Gdy pozostali dadzą ci znak, idź prosto do miejsca, gdzie znajduje się ten, kogo szukamy… Przerobimy kilka wersji symulacji, żebyście mieli pojęcie o różnych opcjach. Svetlana i Dani, wy wchodzicie pierwsi.

Qwerty spędził następne trzy godziny, teleportując się w różne miejsca, unikając symulacji ciosów i słuchając uwag Johna. W końcu wszyscy stanęli na środku ulicy, zdyszani. John wyłączył hologram i w sali z powrotem zabłysły pod sufitem lampy.

-Ok. To powinna być dość prosta sprawa… - powiedział, ale Qwerty znał go na tyle, żeby wiedzieć, że John ma wątpliwości. – Wiecie, co robić. Zaczynamy o dziewiątej. Pamiętajcie, gdyby coś poszło nie tak, wracacie do tego budynku. Wszystko jasne?

Tamci pokiwali głowami.

-Jesteście wolni na następne sześć godzin. Odpocznijcie. Zobaczymy się w lobby o dziewiątej – powiedział im. – Qwerty, muszę cię prosić na moment…

John poczekał, aż tamci odejdą; dopiero wtedy skinął na niego i poszli do długiego pomieszczenia przylegającego do sali, do którego drzwi były ukryte w lustrzanej ścianie. Qwerty zobaczył, że lustra są dwustronne i z wewnątrz widać wszystko, co dzieje się na treningu. John kliknął jeszcze coś na swoim urządzeniu i dopiero wtedy odezwał się do chłopca.

-To, co powiedział dzisiaj Collard.

Qwerty potwierdził, że wie, o czym John mówi. Chodziło o to, że Collard chciał, żeby zabił bez ostrzeżenia, jeśli zajdzie taka potrzeba.

-Jesteś gotowy? To nie będzie samoobrona, tylko atak.

Chłopiec skinął głową. John nie wyglądał na przekonanego.

-Qwerty, spróbuj go złapać. Zostaw brudną robotę innym… Jeśli to się nie uda, uciekaj. Sprawdzają cię, nie daj się złapać w głupie gierki. Nie należysz do Brentwood. Pamiętaj, kim jesteś…

Qwerty zmarszczył brwi.

-John, co…?

-Istnieje powód, dla którego wysyłają ciebie na pierwszą linię. Tamci mogliby sobie poradzić. Nie podoba mi się to wszystko… uważaj.

Rzuciwszy to straszne ostrzeżenie, John otworzył drzwi i wypuścił go, nie dając mu szansy na zadanie żadnych dalszych pytań.

Kolejny rozdział powieści "Qwerty: W Stronę Słońca" znaleźć można TUTAJ (kliknij na LINK).

Przypominam, że wszystkie rozdziały w porządku chronologicznym można znaleźć w poście TUTAJ

Pozostałe części książek można zakupić w wersjach papierowych na platformach Amazon lub ściągnąć za darmo jako ebooki na stronie beezar.pl. Linki poniżej: 

2 komentarze: